I już po wakacjach… Jak było? Zresztą niezbyt istotne jest w tym pytaniu słowo „jak”, bo, niestety, ważniejsze okazuje się „było”. Trudno. Teraz trzeba z powrotem zabrać się do pracy. A że praca na początku polega na planowaniu, więc o tym postaram się dzisiaj kilka słów napisać.
Doradcy różnej maści
Gospodarka socjalistyczna, która polegała głównie na planowaniu, a nie na realizacji planów, na szczęście odeszła już w niepamięć. Pamiętam początek lat 90., gdy spore oburzenie wywoływał fakt konieczności planowania. Kojarzone było ono wówczas bezpośrednio z nieboszczką „peerelką”. W związku z tym budziło sprzeciw, niechęć, żeby nie powiedzieć wstręt. A swoją drogą nikt (no, może prawie nikt) nie miał pojęcia, w jaki sposób pisać te plany. Przyjeżdżały całe stada różnej maści doradców, którzy mieli nas nauczyć pożytecznych w gospodarce wolnorynkowej rzeczy, w tym również planowania. A że doradcy ci prezentowali różny poziom i często we własnym kraju nie mieli nic do roboty (bo byli po prostu kiepscy), więc przybyli uczyć nas. Często tego, czego sami nie umieli. Nie chcę przez to powiedzieć, że zupełnie wszyscy doradcy byli do niczego. Nie. Niemniej patrząc dzisiaj wstecz, wiemy, że mogliśmy zrobić znacznie więcej. Zatem kto żyw i kogo nie odstrasza ciężka praca wziął się za naukę. Naukę planowania.
Po co?
Pierwsze pytanie, jakie nasuwa się w związku z planowaniem, brzmi: po co w ogóle mamy cokolwiek planować? Dziś odpowiedź jest trywialnie prosta: ano po to, by było wiadomo, czy nam pieniędzy na cokolwiek wystarczy. I tu jest pies pogrzebany. Nasza branża znajduje się w komfortowym położeniu, bowiem niezależnie od tego, jakie koszty firma generuje, taryfa musi je pokryć. Tak naprawdę w ogóle nie musimy się starać. No, chyba że ktoś zacznie od nas wymagać. Zatem kolejne pytanie brzmi: kto i czego powinien od nas wymagać? I tu pojawia się problem. Firma podlega właścicielowi (który nad wyraz często jest gminą lub też grupa gmin) oraz regulatorowi, którym jest – uwaga, niespodzianka – gmina! W tym momencie burmistrz musi dostać rozdwojenia jaźni. O co w tym wszystkim chodzi? Oczywiście o racjonalność w działaniu. O to, by nie marnotrawić pieniędzy i czasu. Według mnie, problemem są dwa rodzaje planowania. Pierwszy to krótkoterminowy, któremu podlegają wszystkie wydatki bieżące. Zapisujemy je w rocznym planie działalności i, broń Boże, nie należy ich mylić z liczbami, które jesteśmy zobligowani wpisywać do wniosku taryfowego, a które dotyczą realnych wydatków. Duża część z nich faktycznie ma charakter krótkoterminowy. Wydatki, np. na energię, podatki czy wynagrodzenia, są pochodnymi stanu przedsiębiorstwa w danym dniu i nie mają istotnego wpływu na możliwości realnego obniżenia kosztów. Są one z reguły pokłosiem programu inwestycyjnego i w jakimś zakresie również poziomu zamożności społeczeństwa, w którym przychodzi nam funkcjonować. I w ten sposób dochodzimy do drugiego poziomu planowania o diametralnie różnych skutkach. Są to plany wieloletnie, w szczególności planowanie inwestycji.
Skutki inwestycji
Wszelkie wydatki jesteśmy w stanie przewidzieć z roku na rok z dokładnością do pięciu procent. Ale tym regułom standardowo wymykają się wydatki inwestycyjne. A to one są odpowiedzialne za poziom taryf za kilka lat. Firma, która dużo inwestuje, musi brać pod uwagę skutki tych inwestycji. Ponad dwie trzecie kosztów przedsiębiorstwa jest zależnych właśnie od kosztów inwestycji. Ich pochodnymi są bowiem koszty amortyzacji, podatku od nieruchomości, finansowe, jak również wynagrodzeń, energii i kilka pomniejszych. Takie planowanie jest problemem nie tylko firmy wodociągowej. Wiadomo bowiem, że inwestycje w nowe sieci rzadko przynoszą jedynie wzrost przychodów. Przeważnie jest to przemieszczanie przychodów pomiędzy poszczególnymi segmentami klientów. A jeżeli tak, to trzeba sobie zadać fundamentalne pytanie: jakich standardów oczekujemy od firmy wodociągowej i w jakiej perspektywie? Czy inwestycje powinniśmy planować, ustalając, że długość ich cyklu życia to pięćdziesiąt lat (tak jak w Niemczech), czy też może piętnaście do dwudziestu lat, tak jak w Wielkiej Brytanii? Brak odpowiedzi na to fundamentalne pytanie powoduje pełną dowolność w planowaniu, czyli w kreowaniu taryf już za kilka lat. A że służby inwestycyjne rzadko odpowiadają w firmie za tworzenie taryf, czują się więc zwolnione z obowiązku dbałości o koszty inwestycji. Jeżeli tak faktycznie jest, to należy zastanowić się nad zupełnie innym sposobem planowania inwestycji wodociągowych (mam tu na myśli rzecz jasna również, a może przede wszystkim, inwestycje kanalizacyjne). Otóż moim zdaniem, właśnie ze względu na olbrzymi wpływ kosztów inwestycyjnych na taryfy, inwestycje powinny być najpierw określane kwotowo, a dopiero wynikiem tego winien być zakres rzeczowy, który mógłby np. podlegać konkursowi, ogłaszanemu przez gminę bądź firmę wodociągową. Takie planowanie pozwoli nam ująć w karby koszty inwestycji, a także umożliwi ograniczenie inwestycji „społecznie koniecznych” (czytaj politycznie bądź też „kumotersko” potrzebnych).
Dwie ambicje
Ambicją każdego szefa firmy jest wykazanie, że realizuje duży program inwestycyjny. Ambicją każdego szefa gminy jest dołożenie do ambicji szefa firmy również niskiego poziomu taryf (no, tu może troszkę przesadziłem, bo pewnie jednak nie każdego). Żeby te dwie ambicje połączyć, trzeba ustalić zasady długoletniej współpracy. Ale jak to zrobić, skoro kadencja trwa cztery lata, a inwestycje od zaplanowania do realizacji z reguły o kilka lat dłużej? Jak osiągnąć społeczny konsensus? Jak ustalać poziom faktycznie niezbędnych przychodów i rzeczywiście niezbędnych kosztów? Ustalenie tych zasad wydaje się dziś niezbędne, bo w przeciwnym razie będzie tak, jakby ktoś wybudował hotel koło lotniska i bez parkingu. Pewnie ktoś tam przyjdzie, ale tylko raz. Chyba że ma inne powody, żeby zatrzymywać się właśnie w tym, a nie innym hotelu. Niemniej gmina to nie hotel.
Czas płynie, a my wciąż opracowujemy swoje plany „po naszemu”. Pewnie częściowo sami ponosimy za to winę. Ale czy tylko my?
Paweł Chudziński, prezes Aquanet, Poznań
Komentarze (0)