„Musimy mieć odwagę znieść wolny rynek” – mówili twórcy rewolucji w gospodarce odpadami. Co prawda, wolny rynek niesie wiele dobrego: konkurencję i miarkowanie cen, odbiurokratyzowanie i elastyczne reagowanie na potrzeby klientów, jednak nie wymusza inwestycji w instalacje do przeróbki odpadów, a te musimy zbudować, żeby spełniać wymogi ochrony środowiska.

Wolny rynek też – poprzez chciwe dążenie do maksymalizacji zysku – powoduje, że odbierane od klientów śmieci zawożone są do obiektów substandardowych, a unikający kontraktowania sami wytwórcy wyrzucają je do lasu lub przydrożnych rowów (podatek „śmieciowy” występował tu w roli demotywacyjnej: skoro zapłaciłeś, to nie będziesz tak postępował itp.).
 
Potiomkinowska rzeczywistość
Zacznijmy zatem od końca. Mówiliśmy, że istotnie piękna to konstrukcja – demotywator popełnienia przestępstwa – ale jest ona nieprawdziwa, bowiem w lasach i przydrożnych rowach nie lądują w swej masie śmieci z gospodarstw domowych. Na tych „dzikich wysypiskach” występują z reguły odpady poremontowe, z mikrej działalności handlowej, ogrodniczej itp. To bowiem pierwszy i najbardziej fundamentalny błąd: przekonanie, iż wszystkie odpady będą – w rezultacie pogłównego opodatkowania – odbierane „za darmo” i w ilościach nielimitowanych. Oczywiście, na cele pokazowe, tak jak w potiomkinowskich wioskach (Legionowo, Pszczyna), można – na prośbę Ministerstwa Środowiska i lobby samorządowego – dopłacać i wygadywać rozmaite dyrdymały, ale w rzeczywistości i na dłuższą metę jest to nierealne, niesprawiedliwe i wygeneruje nową falę podrzucania odpadów poremontowych, z rzemiosła itp.
 
Niemniej ten prosty schemat działał na idących na skróty żurnalistów, a za nimi ich czytelników. Powtarzający to doradcy wprowadzili nawet w błąd samego premiera, który w swoim słynnym prasowym exposé w „Gazecie Wyborczej” z marca ub.r. wyznał, iż robimy rewolucję, aby skończyć z zaśmiecaniem przydrożnych rowów. Napisaliśmy zrazu do „Gazety”, a później do innych dzienników sprostowanie, w którym znalazły się m.in. następujące uwagi: „Śmieci, które szpecą rowy i lasy, to nie są śmieci, które zostaną objęte koszykiem podatku śmieciowego, nie obejmuje ich zatem efekt demotywacji w zakresie śmiecenia dotąd uprawiających ten proceder (…). O tym, że należy zatrzymać proceder podrzucania śmieci do lasów, wiemy wszyscy. Rządowy projekt ustawy nie prowadzi do tego celu, albowiem uderza podatkiem w tych, którzy pozbywają się odpadów w sposób właściwy – pozostawiając poza systemem odpady wytwarzane nieregularnie”. Nie warto komentować, wystarczy przytoczyć pewną wypowiedź już po uchwaleniu ustawy: „Samorządowcy podkreślają, że większość zanieczyszczeń w lasach to nie śmieci komunalne, tylko np. gruz lub odpady poremontowe, których wywozu ustawa nie reguluje” (portalsamorzadowy.pl)! Czy copywriter, który wpisał to zdanie do „exposé” premiera, spojrzy mu teraz w oczy? Czy publikatory, które odmawiały druku naszym sprostowaniom, mogą mieć się dobrze?
Wtedy też zresztą przekonaliśmy się, że to nie polityczna, a medialna scena jest zabetonowana.
 
Chodzi o dym
Reasumując, nie jest prawdą, że „dzikie wysypiska” cudownie przestaną się wypełniać. A co do kwestii przewozu odpadów do instalacji substandardowych, to – po pierwsze – jeżeli zakłady te nie spełniają norm, to dlaczego nie są jeszcze zamknięte?, po wtóre zaś – skierowanie strumienia do wysoko technologicznie zorganizowanych zakładów można było załatwić przez administracyjne uprawnienia, a niekoniecznie przez likwidację wolnego rynku wywozu (odbioru) śmieci. Co prawda, bardowie rewolucji, w tym były minister środowiska, przekonywali, że będzie taniej i lepiej, ale to oczywiście między bajki włóżmy, jeszcze nigdy pod słońcem w dłuższej perspektywie monopolista, nawet poskramiany politycznie, nie był w stanie powstrzymać się od kompensowania lenistwa podwyżkami cen. Jednakże obecne przebudzenie niektórych organizacji (np. Forum Obywatelskiego Rozwoju) i tytułów prasowych (np. „Dziennik Gazeta Prawna”, publikujący komentarz redakcyjny, że to śmie(r)cionośna ustawa, że likwiduje wolny rynek i będzie „jak za komuny” i że za „śmieci zapłacimy jak za zboże” itp.) wydaje się podejrzane. Żałujemy, że podmioty te nie chciały się tym zająć, jak był na to czas (tj. przed uchwaleniem ustawy), gdy wielokrotnie monitowaliśmy obie instytucje, przesyłając alarmujące teksty, wezwania i apele. Najwidoczniej chodzi więc o dym, a nie o załatwienie spraw (co w przypadku politycznych stronnictw mogłoby być podyktowane taktyką walki, ale ani gazeta, ani stowarzyszenie pro publico bono nie powinny przecież być „związane” logiką bicia w antyrządowy bęben).
 
Ale i z rządowego projektu zostaje coraz mniej. Protestowaliśmy przeciwko rozmiękczaniu quasi-konkurencyjnej strategii zlecania, tj. wprowadzeniu zapisu, iż przetarg na odbiór może być zastąpiony przetargiem na zagospodarowanie i odbiór (co wyklucza małe i średnie przedsiębiorstwa, które z reguły zajmują się tylko odbiorem i transportem). W toku prac parlamentarnych zniesiono także obowiązek podziału większych gmin (powyżej 10 tys. mieszkańców) na sektory (co niektóre duże miasta chcą skrzętnie wykorzystać dla wsparcia własnych firm typu MPO). Co gorsze, nadchodzą niepokojące sygnały od samego projektodawcy: Ministerstwa Środowiska. Miało być tak: województwa zostaną podzielone (przez marszałka) na stosunkowo małe regiony (minister Błaszczyk mówił np. o promieniu 30 km), tak aby wymusić (skomasować strumienie) budowę instalacji regionalnych. Jako wentyl bezpieczeństwa służyć miały instalacje zastępcze (niespełniające wymogów instalacji regionalnych w regionie lub spełniające je poza regionem, ale usytuowane najbliżej). Marszałek miał regionalizować władczo, aby nie dopuścić do swarów międzygminnych itp. Najwyraźniej jednak urzędnicy przestraszyli się własnych pomysłów i poszło w świat „urzędów marszałkowskich”: zdajcie się na gminy, róbcie wielkie regiony, nawet całe województwo (ach, gdyby nie ta liczba mnoga w tekście ustawy) zostawcie regionem! To znaczy, że w sprawie instalacji nic się nie zmieni, gminy coś tam będą projektować (częściej niż budować), bez związku z ilością „wsadu”, mylnie kojarząc z nim… europieniądze. Okaże się, że przetargi bez sektorów to lipa i duch konkurencji uleci bezpowrotnie, a po instalacjach – jako jedynym twardym i rzetelnym celu tej reformy – zostanie wspomnienie i absmak niedokonania. A jedynym efektem zniesienia wolnego rynku będzie monopol gminny i etatystyczne bachanalia. Interes ogólny?… Ostanie nam się jeno sznur?
 
Witold Zińczuk,
przewodniczący Rady Programowej Związku Pracodawców Gospodarki Odpadami
 
Śródtytuły od redakcji