Wybory samorządowe rządzą się swoimi prawami. I na dodatek te prawa (oczywiście nie w sensie ustawowym) różnią się w zależności od wielkości gminy. Truizmem jest twierdzenie, że im mniejsza gmina, tym bardziej niezależna od „wielkiej polityki” i tym mocniej związana z lokalnymi problemami. Znam wójta, który piastuje urząd w tej samej gminie już przeszło trzydzieści lat. Tam wójt jest partią sam dla siebie. Nie polityczną, ale jednak jakąś. Jego autorytet wynika z pokory, pracowitości i gospodarności. Co ciekawe, podejmuje on często dość niepopularne decyzje, i to nawet przed samymi wyborami. Dlaczego? Czy to objawy zaniku instynktu samozachowawczego? Wcale nie. W tym przypadku oznacza to konsekwencję w działaniu i umiejętność przekonywania do swoich racji innych ludzi. Odwaga, którą w tym przypadku wykazuje wójt, jest postrzegana jako brak kunktatorstwa i przejrzystość w działaniu. To się ludziom podoba i dlatego właśnie ciągle wybierają tego człowieka. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w dużych aglomeracjach. Tutaj związek partii politycznych z wyborami samorządowymi okazuje się znacznie silniejszy. I nie zawsze jest to dobra wiadomość. Dlaczego?
Dwustrumieniowość
Wybory, jak wiadomo, są dwustrumieniowe. Pierwszy strumień wybiera radnych, a drugi szefa gminy, czyli, np. burmistrza. Partie polityczne wystawiają listy kandydatów na radnych, ale niekoniecznie wystawią również swego kandydata na burmistrza. A przynajmniej nie wszystkie. A dlaczego? Myślę, że istnieje wiele powodów. Bycie radnym nie wymaga porzucenia wszystkiego i pójścia w nieznane, jakim niewątpliwie jest stanowisko burmistrza. Stąd też zdecydowanie łatwiej znaleźć kandydata na radnego niż na burmistrza. Tym bardziej że coraz częściej piastowanie tego urzędu po prostu nie opłaca się. Poziomy wynagrodzenia i odpowiedzialności burmistrza różnią się od siebie dość znacznie. Z kolei zakres odpowiedzialności radnego jest znikomy, bo najwyżej nie wybiorą go w kolejnej kadencji. Jeśli zaś nie ma odpowiedzialności, a jest wpływ i jakieś tam pieniądze, to chętni znajdą się zawsze. Nie zamierzam wsadzać wszystkich radnych do jednego worka, bo osobiście znam wielu, którzy faktycznie służą swojej gminie. Niemniej mechanizm funkcjonuje tak, że znacznie łatwiej zapełnić listę kandydatów na radnych niż na burmistrza. I w tym tkwi problem, którym jest niewystarczający poziom wiedzy o gminie (im większa gmina, tym większa wiedza jest potrzebna). Czy ktoś to w ogóle weryfikuje?
Nie matura, lecz…
Pamiętam okres pierwszych wyborów samorządowych w 1990 r. Wówczas kandydaci na radnych z komitetu obywatelskiego przechodzili szkolenia i kursy, by zyskać jakąkolwiek wiedzę o zarządzaniu, finansach, zagospodarowaniu przestrzennym i innych sprawach, którymi mieli się zajmować. Dzisiaj ponad dwadzieścia lat po pierwszych wyborach samorządowych nie zauważyłem, by ktokolwiek szkolił kandydatów na radnych. Przypomina mi to trochę powiedzenie „nie matura, a chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Jednak z historii wynika, że „chęć szczera” nie wystarczy, by zarządzać czymkolwiek, a gminą w szczególności. Zatem gdy większość radnych w danej radzie gminy jest nowych, to pojawia się problem luki kompetencyjnej pomiędzy „starymi” a „nowymi” radnymi, a także między nimi a doświadczoną kadrą urzędniczą. Tak więc zaraz na początku kadencji należy przekazać jak najwięcej wiedzy nowym radnym, by od razu usprawnić proces porozumiewania. Na temat problemów gminy, w tym inwestycyjnych, w naszej branży należy prowadzić nieustanną dyskusję. Chyba że ktoś startuje w wyborach pod hasłem „nigdy więcej podwyżek cen wody”. Wówczas żadna wiedza nie jest mu potrzebna, bo jego wrażliwość społeczna jest tak daleko rozwinięta, że interes gminy jako takiej przestaje być w tym momencie istotny. Trzeba bowiem otwarcie mówić zarówno o skutkach prowadzonych inwestycji, jak i o konsekwencjach ich zaniechania. Należy informować o efektach wzrostu taryf, a także o następstwach braku ich wzrostu. Trzeba próbować osiągać konsensus w wieloletniej perspektywie na bazie planów inwestycyjnych i połączonej z nimi polityki taryfowej. Nie ma nic za darmo, więc należy pokazywać długoterminowe skutki podjęcia każdej decyzji dla przedsiębiorstwa wodociągowego i dla budżetu gminy. Myślę, że wiele problemów rozwiązano by, gdyby istniała możliwość ustalania taryf na wiele lat, a nie tylko na dwanaście miesięcy. Trudno bowiem oderwać się od skrzeczącej wyborczej rzeczywistości w obliczu stanowienia taryf. W tym przypadku żadna skrajność nie jest wskazana (chociaż pewnie nigdy nie jest).
Szansa na rozwój?
Jakie będą władze naszych gmin za parę miesięcy? Czy zaczną kontynuować dotychczasową politykę, czy też postanowią coś zmieniać? Czy te zmiany będą merytoryczne, czy polityczne? Czy okażą się przemyślane, a może podejmowane pod wpływem emocji? Tego wszystkiego dowiemy się już niedługo. Teraz zaś możemy spojrzeć wstecz i zapytać samych siebie: co zrobiłem przez te ostatnie cztery lata? Jak ja to oceniam, a jak oceniają inni? Nigdy jeszcze w historii Polski firmy wodociągowe nie miały takiej szansy na rozwój jak teraz. Mam nadzieję, że w przyszłej kadencji władze gmin tej możliwości nie zmarnują.
Paweł Chudziński, prezes Aquanet, Poznań
Komentarze (0)