Byłoby śmiesznie, gdyby nie było tak smutno
Rząd zapowiedział, że tylko w pierwszym półroczu 2007 r. przygotuje 193 nowe ustawy. Ideałem będzie przygotowywanie razem z ustawami ich nowel i supernowel – w pakiecie, trójkami, po heglowsku. Wynik liczbowy będzie wyższy, a gospodarka pogalopuje z prędkością przekraczającą prędkość dźwięku.
Dobrze R. Kluska ocenia, iż mamy już grubo ponad 20 tys. stron wzajemnie powiązanych ustaw, a zatem nikt już nad tym nie panuje, układ ten żyje własnym życiem, a na jego niwie kwitnie korupcja i obniża się próg tolerancji na jawne przekręty (taki jak wyjęcie spod jurysdykcji Prawa zamówień publicznych – P.z.p. – gospodarki leśnej).
Po co np. było nowelizować w 2006 r. P.z.p. w duchu daleko posuniętego jego rozszczelnienia, jeśli jedynym – jak słyszeliśmy – powodem jego noweli jest pieniactwo, tj. nadużywanie przez niezadowolonych z werdyktu wykonawców środków ochrony prawnej, w związku z czym inwestycje nie mogą ruszyć z miejsca. Żeby było śmieszniej, nim ustawa ta weszła w życie, postanowiono ją zmienić i pospiesznie przygotowano jej nowelę w duchu dalszego rozszczelnienia P.z.p. Podobnie jest z „naszą” ustawą o utrzymaniu czystości… z 2005 r., która faktycznie z trudem znajdowała miejsce w życiu gmin w 2006 r., a jeszcze w końcu 2005 r. zaczęto kombinować przy jej nowelce. I tu znów – pod ideologią pozyskiwania środków unijnych na zbożne cele budowy ZUOK-ów – faktycznie chodzi o przeforsowanie prawa urzędników gminnych do ponownego skolonizowania obszaru działalności gospodarczej, który został oswobodzony z kajdan etatyzmu 17 lat temu. Zamiast zbadać, kto i po co wetknął te tandetne pomysły do Paktu (później Umowy) Koalicyjnego, angażuje się sztab ludzi do reformy czegoś, co jest poukładane, a w każdym razie nie wymaga legislacyjnej aktywności. Nie prawo bowiem jest złe, ale brak jego wdrażania i egzekucji. Trzeba też jasno stwierdzić, że dywersja wobec 17-letniego biznesu jest aktem irracjonalnym.
Miejsce bliżej końca
Gdy brakuje wolumenu odpadów jako wsadu do planowanych instalacji finansowanych ze środków UE, należy… „zbombardować” istniejący ład instytucjonalny, tj. swobodę umów cywilnych i konkurencję między przedsiębiorcami, wprowadzić monopol itp. Taki jest bowiem sens projektu ustawy resortu budownictwa z 22 stycznia br. A tu przypomnijmy, że w dorocznym rankingu swobody gospodarczej na świecie umacniamy właśnie swoje miejsce bliżej końca niż początku, tuż za… Senegalem. I, dla porównania, rzeczywiście konkurujący o zlecenia przedsiębiorcy zachowują się jak psy ogrodnika, w sytuacji niekorzystnego dla siebie werdyktu komisji przetargowej walą z grubej rury odwołanie za protestem, skargą poganiając. Co należy zrobić? „Zdetonować” z trudem od lat uszczelniany system P.z.p.!
Zastanówmy się, co łączy te dwa odległe merytorycznie procesy legislacyjne. Na pierwszy rzut oka – nieadekwatne środki mające prowadzić do zamierzonych celów (armaty używane do zestrzeliwania much). Faktycznie – w obu przypadkach chodzi o wyeliminowanie wolnej ręki rynku i zastąpienie go zamówieniem z „wolnej ręki” lub po prostu o ręczne zarządzanie. Etat jednak nie pracuje dla klienta, wiedzą o tym wszyscy, którzy próbują coś załatwić z monopolistą. Jak klient nie ma wyboru, to może jedynie zaklinać urzędnika lub… dać mu łapówkę. Nie może go ukarać zmianą usługobiorcy.
Albo co łączy następujące zjawiska: gdy tylko wicepremier Zyta Gilowska zabiera się (już powtórnie) do likwidacji pasożytujących na budżetach samorządów zakładów budżetowych, natychmiast gdzieś – niczym gejzer – tryska spod ziemi gotowy projekt specustawy dotyczący specspółki prawa spółek handlowych, tzw. spółki użyteczności publicznej. Że niby potrzebna szerokiej publiczności, a zatem trzeba ją specjalnie chronić. Przed przetargami, przed konkurencją, przed złą koniunkturą finansową i, co najważniejsze, przed… skutkami własnych błędnych decyzji. I nawet lepiej, że to spółka, bo prezes stoi wyżej w hierarchii społecznego prestiżu niż dyrektor. A czy przypadkiem parlament wykreował akt czystej formy, tj. partnerstwo publiczno-prywatne? Ustawa nie przystaje zbyt do rzeczywistości – tam, gdzie miała otwierać drzwi do swobodnej kooperacji, wprowadza obostrzenia i nadregulacje. Jakby posłowie chcieli powiedzieć: „kazali nam to uchwalić, ale nie mamy do tego całego PPP przekonania”. To jednak nie jest główna przyczyna, iż ustawa, nad którą pracował parlament od kilku lat, jest martwa. Głęboką przyczyną jest to, że samorządy nie potrzebują partnerstwa, są samowystarczalne. Z jednostki organizującej służbę publiczną przeistaczają się w jednego z najatrakcyjniejszych pracodawców.
Władza dla siebie samej
Jakie partnerstwo? Po co? Z kim niby? To, że władza samorządowa dawno zapomniała, po co jest, i stała się bytem samoistnym, widzi każdy stykający się z tą władzą. Kto chce dziś słuchać rad przedsiębiorców, ich oczekiwań? Nie, władza samorządowych mandarynów jest suwerenna, nawet język staje się jakoś bardziej feudalny („władztwo nad odpadami”). Jedyne wyrwy w wieży tego odizolowania (alienacji) to pozostawione jeszcze przedsiębiorcom fragmenty gospodarki komunalnej: cmentarnictwo, odpady, odśnieżanie itp. Ale to nie jest koherentne, mógłby ktoś pomyśleć, że można też outsourcingować… samą władzę (a można!). By temu zapobiec, władza musi prewencyjnie odzyskać utracone w latach 90. ubiegłego wieku pola aktywności. Okopać się także swą gospodarczą mocą. Wtedy władza będzie dla siebie samej. Przewidujemy nawet, że niewybudowane dotąd ratusze będą miały charakter Falansterów, tj. władza będzie tam też mieszkać, produkować ekologiczną żywność na własne potrzeby itp. Ludność okoliczna przestanie legitymizować tej władzy istnienie, odwrotnie – będzie musiała dowieść, że robi coś pożytecznego dla władzy, np. dostarczając jej kontrybucję żywnościową albo opłacając dziesięcinę. Może się trochę zagalopowałem, ale niewątpliwy taki jest właśnie (zły) trend. Czy nie warto powrócić do źródeł partnerstwa i rozmowy?
Witold Zińczuk
przewodniczący Związku Pracodawców Gospodarki Odpadami
Śródtytuły od redakcji
Dobrze R. Kluska ocenia, iż mamy już grubo ponad 20 tys. stron wzajemnie powiązanych ustaw, a zatem nikt już nad tym nie panuje, układ ten żyje własnym życiem, a na jego niwie kwitnie korupcja i obniża się próg tolerancji na jawne przekręty (taki jak wyjęcie spod jurysdykcji Prawa zamówień publicznych – P.z.p. – gospodarki leśnej).
Po co np. było nowelizować w 2006 r. P.z.p. w duchu daleko posuniętego jego rozszczelnienia, jeśli jedynym – jak słyszeliśmy – powodem jego noweli jest pieniactwo, tj. nadużywanie przez niezadowolonych z werdyktu wykonawców środków ochrony prawnej, w związku z czym inwestycje nie mogą ruszyć z miejsca. Żeby było śmieszniej, nim ustawa ta weszła w życie, postanowiono ją zmienić i pospiesznie przygotowano jej nowelę w duchu dalszego rozszczelnienia P.z.p. Podobnie jest z „naszą” ustawą o utrzymaniu czystości… z 2005 r., która faktycznie z trudem znajdowała miejsce w życiu gmin w 2006 r., a jeszcze w końcu 2005 r. zaczęto kombinować przy jej nowelce. I tu znów – pod ideologią pozyskiwania środków unijnych na zbożne cele budowy ZUOK-ów – faktycznie chodzi o przeforsowanie prawa urzędników gminnych do ponownego skolonizowania obszaru działalności gospodarczej, który został oswobodzony z kajdan etatyzmu 17 lat temu. Zamiast zbadać, kto i po co wetknął te tandetne pomysły do Paktu (później Umowy) Koalicyjnego, angażuje się sztab ludzi do reformy czegoś, co jest poukładane, a w każdym razie nie wymaga legislacyjnej aktywności. Nie prawo bowiem jest złe, ale brak jego wdrażania i egzekucji. Trzeba też jasno stwierdzić, że dywersja wobec 17-letniego biznesu jest aktem irracjonalnym.
Miejsce bliżej końca
Gdy brakuje wolumenu odpadów jako wsadu do planowanych instalacji finansowanych ze środków UE, należy… „zbombardować” istniejący ład instytucjonalny, tj. swobodę umów cywilnych i konkurencję między przedsiębiorcami, wprowadzić monopol itp. Taki jest bowiem sens projektu ustawy resortu budownictwa z 22 stycznia br. A tu przypomnijmy, że w dorocznym rankingu swobody gospodarczej na świecie umacniamy właśnie swoje miejsce bliżej końca niż początku, tuż za… Senegalem. I, dla porównania, rzeczywiście konkurujący o zlecenia przedsiębiorcy zachowują się jak psy ogrodnika, w sytuacji niekorzystnego dla siebie werdyktu komisji przetargowej walą z grubej rury odwołanie za protestem, skargą poganiając. Co należy zrobić? „Zdetonować” z trudem od lat uszczelniany system P.z.p.!
Zastanówmy się, co łączy te dwa odległe merytorycznie procesy legislacyjne. Na pierwszy rzut oka – nieadekwatne środki mające prowadzić do zamierzonych celów (armaty używane do zestrzeliwania much). Faktycznie – w obu przypadkach chodzi o wyeliminowanie wolnej ręki rynku i zastąpienie go zamówieniem z „wolnej ręki” lub po prostu o ręczne zarządzanie. Etat jednak nie pracuje dla klienta, wiedzą o tym wszyscy, którzy próbują coś załatwić z monopolistą. Jak klient nie ma wyboru, to może jedynie zaklinać urzędnika lub… dać mu łapówkę. Nie może go ukarać zmianą usługobiorcy.
Albo co łączy następujące zjawiska: gdy tylko wicepremier Zyta Gilowska zabiera się (już powtórnie) do likwidacji pasożytujących na budżetach samorządów zakładów budżetowych, natychmiast gdzieś – niczym gejzer – tryska spod ziemi gotowy projekt specustawy dotyczący specspółki prawa spółek handlowych, tzw. spółki użyteczności publicznej. Że niby potrzebna szerokiej publiczności, a zatem trzeba ją specjalnie chronić. Przed przetargami, przed konkurencją, przed złą koniunkturą finansową i, co najważniejsze, przed… skutkami własnych błędnych decyzji. I nawet lepiej, że to spółka, bo prezes stoi wyżej w hierarchii społecznego prestiżu niż dyrektor. A czy przypadkiem parlament wykreował akt czystej formy, tj. partnerstwo publiczno-prywatne? Ustawa nie przystaje zbyt do rzeczywistości – tam, gdzie miała otwierać drzwi do swobodnej kooperacji, wprowadza obostrzenia i nadregulacje. Jakby posłowie chcieli powiedzieć: „kazali nam to uchwalić, ale nie mamy do tego całego PPP przekonania”. To jednak nie jest główna przyczyna, iż ustawa, nad którą pracował parlament od kilku lat, jest martwa. Głęboką przyczyną jest to, że samorządy nie potrzebują partnerstwa, są samowystarczalne. Z jednostki organizującej służbę publiczną przeistaczają się w jednego z najatrakcyjniejszych pracodawców.
Władza dla siebie samej
Jakie partnerstwo? Po co? Z kim niby? To, że władza samorządowa dawno zapomniała, po co jest, i stała się bytem samoistnym, widzi każdy stykający się z tą władzą. Kto chce dziś słuchać rad przedsiębiorców, ich oczekiwań? Nie, władza samorządowych mandarynów jest suwerenna, nawet język staje się jakoś bardziej feudalny („władztwo nad odpadami”). Jedyne wyrwy w wieży tego odizolowania (alienacji) to pozostawione jeszcze przedsiębiorcom fragmenty gospodarki komunalnej: cmentarnictwo, odpady, odśnieżanie itp. Ale to nie jest koherentne, mógłby ktoś pomyśleć, że można też outsourcingować… samą władzę (a można!). By temu zapobiec, władza musi prewencyjnie odzyskać utracone w latach 90. ubiegłego wieku pola aktywności. Okopać się także swą gospodarczą mocą. Wtedy władza będzie dla siebie samej. Przewidujemy nawet, że niewybudowane dotąd ratusze będą miały charakter Falansterów, tj. władza będzie tam też mieszkać, produkować ekologiczną żywność na własne potrzeby itp. Ludność okoliczna przestanie legitymizować tej władzy istnienie, odwrotnie – będzie musiała dowieść, że robi coś pożytecznego dla władzy, np. dostarczając jej kontrybucję żywnościową albo opłacając dziesięcinę. Może się trochę zagalopowałem, ale niewątpliwy taki jest właśnie (zły) trend. Czy nie warto powrócić do źródeł partnerstwa i rozmowy?
Witold Zińczuk
przewodniczący Związku Pracodawców Gospodarki Odpadami
Śródtytuły od redakcji