Zabawa z balonikiem
Jestem winien czytelnikom oraz redakcji przeprosiny za emocjonalne zakończenie ostatniego felietonu. To nie powinno się zdarzyć. Tak jak zresztą nie powinno się zdarzyć wiele rzeczy, które doprowadzają do "szewskiej pasji" nawet opanowanych i zahartowanych życiowo ludzi.
Życie dostarcza tak wielu tematów, że wybór tylko jednego z nich – i to raz na miesiąc – nastręcza poważnych trudności, a próba ich omijania metodą ucieczki w gospodarkę komunalną, z uwagi na temperament wybierającego, nie zawsze jest możliwa.
Mam wrażenie, że przynajmniej część rewelacji rzucanych publiczności przez niektórych "wysokich przedstawicieli" ma charakter wyraźnie "rozrywkowy". "Puścimy wam balonika i bawcie się, chłopaki". Jakoś nie mogę się powstrzymać i oczyma wyobraźni widzę, jak dobrze bawią się autorzy ostatniej, właśnie żywo komentowanej konferencji prasowej. Zwołanej ad hoc, ot tak, po prostu, by o nich nie zapomniano. W trosce o rynek i z obawy, by nie dać się wyprzedzić konkurencji, watahy młodych adeptów sztuk medialnych zaludniają odpowiednie pomieszczenia i z uwagą wysłuchują wygłaszanych z pełnym namaszczeniem "głębokich przemyśleń na temat". I zaczyna się zabawa. Tuzy medialne energicznie i z powagą zabierają się do omawiania kolejnych "baloników". Jedni są oczywiście przeciw, bo do czego to podobne, inni żarliwie bronią każdego pomysłu. Obie strony sobie "nie przerywają", więc robi się jazgot. Nie wiadomo, co, kto i dlaczego. Aż miło posłuchać i popatrzeć. Jest to również ważny czynnik zbijania kosztów stacji telewizyjnych i radiowych, zapełniających sobie czas antenowy dyskusjami ze słuchaczami. Ci ostatni, podobnie jak dziennikarskie tuzy – ciekawe, że prawie zawsze te same – rzucają się na temat i oznajmiają zdumionemu światu, co mają do powiedzenia. A czas płynie, audycja robi się sama. Autorzy rewelacji się cieszą. Ale się "naparzają"!
Na poziomie gminnym rzucanie rewelacji może być przydatnym narzędziem "walki politycznej". W pewnym mieście skonfliktowany z burmistrzem dyrektor "od tramwajów" oznajmiał wszem i wobec, co ostatnio go zajmowało, a mianowicie lokowanie zajezdni tramwajowej. Tak się dziwnie złożyło, że co znalazł lokalizację, to znajdowała się ona pod oknami jakiegoś większego osiedla. Telefonował "drań" do redakcji i zwoływał konferencję prasową. Osoby zajmujące się tematyką miejską starannie notowały, pytań nie zadawały (bo to trudne) i pędziły do redakcji, żeby wyprzedzić kolegów. W efekcie natychmiast zawiązywał się społeczny komitet obrony "czegoś tam" przed niecnymi zakusami samorządowej władzy. Ta zresztą dowiadywała się o swych zamierzeniach z tych samych lokalnych periodyków. Kiedy już udawało się spacyfikować najbardziej nieprzejednanych obrońców "tego czegoś" i sprawę uważano za zakończoną, "łobuz od tramwajów" wymyślał nową lokalizację i zabawa z innym komitetem zaczynała się do początku.
Szczytowym osiągnięciem innego "żartownisia" była natomiast lokalizacja spalarni odpadów w pobliżu jednego z kościołów, co nadało komitetowi rangę religijną, jako iż na jego czele stanął osobiście ksiądz proboszcz. Metoda jest dość skuteczna i godna polecenia – jeżeli jeszcze na nią nie wpadli – opozycyjnym radnym. Niech się burmistrz tłumaczy.
Ostatnio rzucono nam na rynek towar oświatowy. Bez obawy. Nie będzie o mundurkach, ochroniarzach, trójkach (które jakoś się kojarzą z okresem stanu wojennego), Gombrowiczu i Sienkiewiczu, koedukacji czy innych wiekopomnych receptach na to, by przyswajanie wiedzy było łatwe, przyjemne i efektywne. Na oświacie i edukacji znają się wszyscy. Ja też. I spieszę donieść, iż od momentu, gdy minął wiek złoty i dzieci przestały słuchać rodziców, z roku na rok jest coraz gorzej. Mimo wysiłków władz oświatowych, nauczycieli i "szamanów pedagogicznych". Może by tak sprawdzić, co się stało u Owidiusza?
A miało być o czymś zupełnie innym.
Wojciech Sz. Kaczmarek
Tytuł od redakcji