Ekologia po polsku
Czasami, gdy nie mam co robić, to sobie myślę. A teraz mimo że mam co robić, to też myślę, lecz tym razem o tym, o co właściwie chodzi z tą ekologią. Zacznijmy od czegoś, co dotyczy nas najbardziej, czyli od ochrony wody. Chociaż może jeszcze wspomnę o tym, co bawi mnie do dzisiaj w różnych zastosowaniach słowa „ekologia”. Otóż za około dwa miesiące powinny pojawić się choinki na Boże Narodzenie. Nie jest to specjalnie dziwne, ale fakt że zarówno te sztuczne, jak i te żywe nazywane są „ekologicznymi”, to już mnie trochę śmieszy. Choć wracając do tematu ochrony czystości wody, może wcale nie powinno. A sprawa wygląda następująco. Wydajemy dziesiątki miliardów złotych na budowę setek oczyszczalni i tysięcy kilometrów sieci kanalizacyjnych. A to wszystko po to, byśmy mieli czystą wodę w naszych rzekach i jeziorach. Każemy płacić klientom firm wodociągowych dziesięć razy większe rachunki niż kilka lat temu i straszymy ich, że będzie jeszcze gorzej. Zaczynamy być jako firmy wodociągowe „straszakiem dyżurnym”. I można by to było wszystko zrozumieć, gdyby nie fakt, że w tym samym czasie dotuje się w najróżniejszy sposób tych, którzy są największym trucicielem polskich rzek, czyli rolnictwo. Mogę sobie pozwolić na pisanie takich rzeczy, ponieważ nie jestem i nie zamierzam być politykiem. Jest to temat tabu, więc gdyby nie to, że z jednej strony zabieram pieniądze moim klientom (w tym sobie też) za coraz droższe ścieki, a z drugiej ten sam klient dotuje truciciela polskich rzek, to siedziałbym pewnie cicho. Ale ogromnie mnie to irytuje, więc cicho nie będę.
Sytuacja całkiem przypomina tę, gdy z jednej strony narzeka się na duże zanieczyszczenie powietrza w centrach miast, równocześnie inwestując w łatwiejszy dostęp dla samochodów do śródmieścia. Niby większość się zgadza, że uprzywilejowany w centrum miast winien być transport publiczny, ale kiedy przychodzi co do czego, to słychać nieokiełznane wycie kierowców wraz z szalonymi pomysłami, by w samym centrum budować skrzyżowania wielopoziomowe (sam byłem tego świadkiem, więc wiem, choć w niektóre rzeczy do dzisiaj jest mi trudno uwierzyć). Jedna kwestia jest dla naszej branży pocieszająca. A mianowicie to, że jak do tej pory nikt nie wpadł jeszcze na pomysł, by w drodze głosowania wybierać średnicę rury, bo szerokość ulic, niestety, podlega już głosowaniu. I często rodzą się z tego całkiem śmieszne „rozwiązania”. Brałem kiedyś udział w pewnym spotkaniu, podczas którego przymierzano się (dla ścisłości dotyczy to tylko jednego uczestnika tego spotkania) do głosowania w sprawie organizacji ruchu na poszczególnych skrzyżowaniach. Hannibal ad ante portas zdawałoby się krzyczeć, gdyby nie to, że ten Hannibal już często głosuje. Może nie tyle na średnicę rury, ale na to, że ta ma być najpierw położona, a tamta później. Ale gdy zaczyna się konferencja poświęcona ekologii albo, nie daj Boże, jest do rozdania garść medali, to wówczas jeden z drugim dzielnie wypinają pierś, bo to przecież ekolodzy pierwszej wody i to oni tą ekologię tak bardzo promują. Dziwna ta ekologia i nie całkiem ją rozumiem. Ale to może dlatego, że ja taki prosty chłopak z przedmieścia jestem.
Są też ekolodzy, którzy wcale tak siebie nie nazywają. Bo oni zajmują się ochroną przyrody. A do przyrody zaliczają również człowieka. Tacy trochę inni. I właśnie wśród nich mam kolegę, który do niedawna jeszcze nie miał samochodu. Nie wiem dlaczego, ale pewnie z własnych przekonań. Ekologicznych, a nie politycznych (o tych ostatnich to mówi, że są z greenpeace’u). Wcale nie chodzi i nie krzyczy, jaką to krzywdę wyrządza się roślinkom lub zwierzątkom, tylko robi swoje. On ma swój cel, swoje pozytywne „skrzywienie” i potrafi przekonywać do tego innych. Aż czasami mu zazdroszczę. Tak naprawdę to jest w nim jakaś wewnętrzna siła i stałość w określaniu celu oraz dążeniu do niego.
Po pierwsze: lojalność
Dobrze móc współpracować z ludźmi, którzy są do czegoś przekonani. I to nie tylko do własnej racji. Często jednak tak wcale nie jest. Zdarza się, że przekonania rodzą się pod wpływem chwili. Wówczas jest trudno, źle, a potem nawet jeszcze gorzej. Bo to, na co umawialiśmy się wczoraj, już nie ma znaczenia, bo dzisiaj świat wygląda trochę inaczej. Jest źle, jeśli „liczę się tylko ja”. Jeśli chłopcy (albo też dziewczynki) nie wyrastają nigdy z krótkich spodenek, nie chcą brać odpowiedzialności i najchętniej wymagają tego od innych. Nie można budować firmy (a firmę buduje się przez cały czas jej istnienia), gdy od siebie wymaga się mniej niż od innych. Odpowiedzialność główna spoczywa zawsze na szefie, ale odpowiedzialność merytoryczna już także na jego podwładnych. Muszą być oni lojalni wobec swego szefa (zwłaszcza, gdy go w danym momencie nie ma w pracy) oraz swoich podwładnych. A ta lojalność jest mierzona miarą zaangażowania, bezstronności i gotowości poświęcania siebie w imię wspólnego celu. A celu grupowego nie da się realizować w pojedynkę.
Nie piszę tego wszystkiego tylko dlatego, żeby ponarzekać. Ale głównie dlatego, że warto wiedzieć, co jest dla nas naprawdę ważne. Co jest naszym celem. Gdy już się tego dowiemy, to wszystko inne powinno zostać temu podporządkowane. Nie jestem orędownikiem poprzedniego ustroju, ale jedno wryło mi się w pamięć z tamtych czasów. Było coś takiego jak deklaracja programowa partii (młodszych czytelników informuję, że ówczesny system przewidywał istnienie de facto jednej partii): o co walczymy – dokąd zmierzamy. To akurat wcale nie było takie głupie. Warto zadawać sobie to pytanie i uczciwie na nie samemu sobie odpowiadać. I jedno z ważniejszych pytań, jakie musimy sobie wówczas postawić, brzmi: co jesteśmy w stanie poświęcić, by osiągnąć cel? I czy kolega z pracy jest z nami czy tylko udaje? Czasami lepiej pomóc mu wysiąść z tego wózka, na którym jedziemy, żeby się czasem nie wykoleić.
Paweł Chudziński, prezes Aquanet, Poznań