Relacja na linii burmistrz (tzn. także prezydent i wójt) – przewodniczący rady, a w wielu przypadkach także rada gminy, jest jedną z najciekawszych relacji w samorządzie terytorialnym. Zatargi pomiędzy ojcami miast i wsi zaczęły się natychmiast po pierwszych wyborach już latem 1990 r.
Pamiętam, że w lipcu tegoż roku pojawił się komunikat prasowy, iż świeżo wybrany burmistrz pewnego miasta, gdzieś w północno-wschodniej Polsce, został odwołany przez radę, bo okazało się nagle, że chłop jest rozwiedziony i „wysoka rada” zmuszona została do zajęcia się „zasadniczą kwestią”: „w jaki sposób ten wyrzutek będzie mógł prowadzić pod rękę celebransa w trakcie procesji?”. Ponieważ w swej głębokiej mądrości zbiorowej nie znalazła ona zadowalającej odpowiedzi, zarządzono głosowanie, burmistrza odwołano i wybrano następnego, co do którego już takich wątpliwości nie było. Rada mogła spoglądać spokojnie w procesyjną przyszłość swego miasta. Odwołanego burmistrza spotkałem po latach – był przekonany, że sprawcą moralnych niepokojów rady był jej przewodniczący.
Mniej więcej w tym samym czasie odwołania dokonano w pewnej miejscowości w obecnym woj. lubuskim. Tu powód był inny, jakkolwiek równie zasadniczy. Miasto w ciągu paru miesięcy nie zmieniło się w europejską metropolię i nadal przypominało to sprzed wyborów. Tutaj burmistrz miał sytuację inną: powołano go po pewnym czasie ponownie, a następnie zabieg odwoływania i powoływania powtórzono jeszcze raz. W sumie doczekał do końca kadencji.
Podejrzewam, że ów wakacyjny okres 1990 r. był czasem zbyt krótkim, by większość przewodniczących zadała sobie trud przeczytania ustawy „samorządowej” i uświadomiła sobie rolę przypisaną im przez ustawodawcę. We własnych oczach uchodzili za reprezentantów lokalnego społeczeństwa. No bo przecież wyboru burmistrza dokonywała rada, a na jej czele stoi bez wątpienia… – (chcę tu lojalnie zaznaczyć, że to, o czym piszę dotyczy tylko pewnej grupy i choć nie wiem, jak dużej, w żadnym wypadku nie dotyczy całego zbioru).
Wychodząc z tak prostego założenia, usiłowali zarządzać zdezorientowanymi urzędnikami oraz podejmować decyzje administracyjne, a nawet podkradać istniejące w niektórych miastach insygnia władzy burmistrzowskiej. W każdym razie zabawa była przednia. Istniał nawet rodzaj konkursu na najczęściej odwoływanego. Prowadziły Bytom i Poznań.
Powoli świadomość faktycznej roli przewodniczącego docierała jednak do świadomości i należało próbować innych metod. Tu w oczywisty sposób pojawiła się metoda na regulację czasu i miejsca pracy (burmistrz nie powinien opuszczać gminy bez zgody rady, czyli jej przewodniczącego), wynagrodzenia, a mniej zorientowani szukali nawet możliwości wpływania poprzez nieistniejącą premię.
Sytuacja ta stała się powodem wystąpienia Związku Miast Polskich z inicjatywą bezpośrednich wyborów burmistrza. Kiedy stały się one faktem, sytuacja jakby się ustabilizowała. Odpadło pytanie o to, kto jest pracodawcą burmistrza, a ten uzyskał silne, czasem, niestety, nadużywane usytuowanie.
Okazało się jednak, że inwencja ambitnych przewodniczących jest nieograniczona, a Konin nie jest wyjątkiem. Pojawił się mianowicie problem podpisu delegacji burmistrza. Jakim prawem burmistrz, zamiast siedzieć w urzędzie i grzecznie realizować uchwały rady, wyjeżdża poza terytorium gminy, a nie daj Boże za granicę kraju? Pan przewodniczący znalazł metodę, by burmistrza „ustawić”. Przecież sam wie najlepiej, kto, co, jak, gdzie i kiedy powinien załatwiać…
Swoją drogą nurtuje mnie pytanie, kto podpisuje delegacje wojewodom, marszałkom, prezesom itd.
Wojciech Sz. Kaczmarek
Tytuł od redakcji
Tekst opublikowany w "Przeglądzie Komunalnym" nr 10/2008
Komentarze (0)