Czy jest na sali ktoś, kto docenia tereny podmokłe? Niby podnoszą się jakieś ręce, ale trochę bez przekonania. Chociaż wiemy, że bez wody nie ma życia, to już błotniska, bagniska i trzęsawiska jesteśmy w stanie odłożyć na najniższą półkę świadomości ekologicznej. Młaki, moczary, sadzawki, źródliska brzmią fajnie, ale lepiej, żeby były gdzieś daleko.

NIMBY to akronim opisujący zjawisko zwane właśnie „syndromem NIMBY”. Po angielsku rozwinięcie brzmi Not In My Back Yard, co oznacza dosłownie „nie na moim podwórzu”. Syndrom polega na tym, że ogólnie opinia społeczna wykazuje poparcie dla jakiejś inwestycji lub szerzej – rozwiązania – ale już społeczność mieszkająca w pobliżu stawia opór. Wbrew pozorom mechanizm ten nie dotyczy tylko inwestycji komunikacyjnych czy komunalnych. Ogólnie wiemy, że rozlewiska sprzyjają różnorodności biologicznej, ale nieszczególnie chcielibyśmy je mieć za płotem lub w sąsiedztwie osiedla. Opór społeczności lokalnej bierze się z wyobrażania potencjalnej uciążliwości takiego miejsca. Wyobraźnia podpowiada przy tym już nie topielice, świtezianki i rusałki, ale – nie mniej zwiewne – komary. Lęk przed wodą jest atawistyczny, a takie zwroty jak „zawilgocony”, „zmokły”, „rozmoczony” wciąż przywodzą złe skojarzenia. W takiej sytuacji...