„Bałtyk jest w Polsce. Bałtyk jest w Europie” – to tytuł kampanii i projektu, który prowadzi Stowarzyszenie Ekologiczne Eko-Unia od 2007 r. – zarówno nad morzem, jak i w głębi kraju (patrz „Przegląd Komunalny” 5/2007). Tytuł kampanii to truizm – wszyscy to wiemy. Szczególnie ci (a jest ich rocznie kilka milionów!), którzy latem, i nie tylko, odwiedzają wybrzeże. Zdiagnozowaliśmy zarówno potrzeby Bałtyku, jak i czyhające nań zagrożenia. Nasze społeczne plany i działania wplecione są w jedną z najlepiej rozwiniętych w Europie kooperacji wszystkich krajów nadbałtyckich w ramach Konwencji Helsińskiej – HELCOM. Powstał bardzo dobry Plan Działań dla Bałtyku, podpisany w Krakowie w 2007 r. przez nadbałtyckich ministrów ds. środowiska. Polski rząd, po chwilowym zapomnieniu (polityka albo raczej polityczka!) tego wspólnego dzieła, nagle, w ubiegłym roku, zaktywizował się, ustanawiając wzdłuż całego polskiego wybrzeża Morskie Obszary Chronione (ang. Baltic Sea Protecion Area). Mamy obecnie najwięcej chronionej powierzchni na naszym morzu, ale na razie, poza ładną nazwą, niewiele z tego wynika. Może zacznie?
Trudno mówić o konsekwentnej polskiej polityce wobec Bałtyku. Mówimy często, w gronie znawców, świadomie nie biorąc pod uwagę milionów letnich turystów, że Polska jest „odwrócona tyłem do morza”. Wciąż.
W połowie lipca br. minął termin wprowadzenia do polskiego prawa przepisów ważnej dyrektywy UE w sprawie strategii morskiej. Dotyczy ona ochrony środowiska morskiego na morzach UE, w tym Bałtyku, i zakłada doprowadzenie do „dobrego stanu wód” morskich w 2020 r. Za tym prostym terminem – „dobry stan wód” – kryje się skomplikowany proces – analizy stanu wód, określenia zarówno zagrożeń, jak i definicji, co dany kraj rozumie dokładnie pod tym pojęciem oraz środków, które należy podjąć, aby bardzo ambitny cel dyrektywy osiągnąć. Jakby wszystko poszło tak jak UE zamierzyła, to za 10 lat mielibyśmy „nowe morze”, prawie porównywalne z tym, jakie było 100 lat temu. W słowie „prawie” mieści się wiele spraw nie do naprawienia w tak krótkim czasie, a może wcale. Myślę tu o wyginięciu wielu gatunków, takich jak morświn, jesiotr, dzikie populacje łososi (związane tylko z określonym rzekami), morszczyn. Ale i tak byłoby pięknie. Człowiek nie tylko wygrzewałby się na plaży, ale oddałby morzu to, co mu zabrał swoją ekspansją – zniszczone siedliska rzeczne (m.in. łososia, węgorza, jesiotra), nadmorskie i morskie – oraz swoją niefrasobliwością w nadmiernych połowach, zrzucaniu do rzek nieoczyszczonych ścieków i odpadów, wprowadzaniu obcych gatunków, które niszczą ekosystem naszego wielkiego i płytkiego morza – „jeziora” Bałtyckiego.
Ale wróćmy na ziemię. Za 10 lat mogłoby być pięknie, ale nie będzie. Unia Europejska (to przecież także my) uchwala dobre prawa, ale my ich nie przestrzegamy. Niekonsekwencja polega na tym, że zwlekamy do ostatniej chwili. Dopiero na początku lipca br. kończono proces konsultacji założeń (!?) zmiany Prawa wodnego i innych ustaw, transponujących dyrektywę. Cały proces legislacyjny rozpoczyna się w momencie, gdy już powinniśmy mieć tę regulację unijną wprowadzoną do polskiego prawa!
Co będzie dalej? Uwagi w tej sprawie wysłały do Ministerstwa Środowiska m.in. trzy organizacje, od lat zaangażowane w kampanię bałtycką: Towarzystwo Miłośników Rzek Iny i Gowienicy, Fundacja Nasza Ziemia i Stowarzyszenie Ekoogiczne Eko-Unia. Napisały, że „przygotowanie tych ustaw, ich konsultacja, prace parlamentarne mogą spowodować, że realnie wejdą one w życie z rocznym opóźnieniem w stosunku do terminu z dyrektywy – 15 lipca 2010. Jeśli weźmiemy pod uwagę skomplikowane rozporządzenia wykonawcze – opóźnienie może się zwiększyć do 2-3 lat”.
Organizacje te krytykują koncepcję wdrażania dyrektywy, rozpisaną na liczne organy i ustawy. Może to być rozwiązanie nieefektywne, gdyż sprowadzi się do „poszerzania i upychania” w istniejących instytucjach morskiej problematyki dyrektywy. Będzie to, po opóźnieniu wprowadzenia jej do polskiego prawa, kolejna poważna bariera, tym razem instytucjonalna.
Organizacje ekologiczne apelują o ponowne rozważenie alternatywnej koncepcji transpozycji dyrektywy: w postaci jednej ustawy i wyraźnej jednej instytucji wiodącej. Dałoby to szansę „niezbędnego wzmocnienia pozycji polityki morskiej w rządzie i państwie, które wciąż jest obrócone tyłem do morza. Dotyczy to choćby prozaicznych, ale niezbędnych środków – dodatkowych zasobów ludzkich i finansowych”.
Kto w polskim rządzie zajmuje się Bałtykiem? Prawie wszyscy. Lista resortów i organów jest długa. Ale wszyscy to często nikt. Kiedy w ramach naszej kampanii, w marcu 2008 r., na spotkanie w Łodzi (wszak Bałtyk jest w Polsce) chcieliśmy zaprosić przedstawiciela rządu, z odpowiedzialnego resortu, nie znaleźliśmy takiej instytucji i osoby. Niżej podpisany przygotował wówczas prezentację na podstawie treści dyrektywy, od dawna dostępnej po polsku. Rząd budził się do działania ponad dwa lata.
Ta dyrektywa to szansa dla środowiska Bałtyku i blisko 85 mln ludzi mieszkających w zlewni tego morza. Dotyczy to szczególnie blisko 40 mln Polaków, którzy najbardziej przyczyniają się do jego degradacji. Może premier z Trójmiasta, korzystając z uzasadnionej potrzeby, mógłby, tym razem, odstąpić od liberalnej poprawności politycznej i zainwestować nasze podatki w bałtycki urząd centralny, który przypilnuje dobrego stanu wód morskich i dobrej polityki morskiej Polski, co oznaczać będzie poprawę jakości życia wszystkich nadbałtyckich mieszkańców.
Radosław Gawlik, Stowarzyszenie Ekologiczne Eko-Unia
Tytuł od redakcji
Komentarze (0)