Dzień końca świata odsunął się i chyba do marca 2009 r. mamy spokój. Odetchnąłem z ulgą, chociaż niepokój i pewna niepewność pozostały. Nie wiadomo, czy w ogóle warto jeszcze o cokolwiek się starać i przejmować się kryzysem ekonomicznym, o gospodarce komunalnej nie wspominając. W końcu zanim ten kryzys naszej stale rozwijającej się gospodarce zaszkodzi, pewnie będzie już marzec. A wtedy banki i ich kondycja będą miały znaczenie raczej niewielkie. Jak również „ustawa śmieciowa” i jej mankamenty. O co chodzi? Chodzi mianowicie o wielką rurę, którą nazywa się akceleratorem, wielkim nakładem sił i środków wybudowaną w CERN pod Genewą. Służy „toto” do przyspieszania cząstek elementarnych do prędkości zbliżonych do magicznej prędkości światła. Jak donoszą różne media, używając tego urządzenia, można albo wyjaśnić wszystko (od A do Z i jeszcze trochę), albo właśnie sprowadzić na dobrze zapowiadającą się ludzkość nieszczęście w postaci wspomnianego końca świata. Wszystko przez ubranych w białe fartuchy jegomościów, których jedynym zajęciem jest próbowanie podglądania metod wykorzystanych przez Pana Boga przy tworzeniu świata. Istni „uczniowie czarnoksiężnika” albo „małpy w kąpieli”. Okazało się jednak, że jacyś faceci w kombinezonach źle coś zmontowali i transformator zasilający uległ awarii tak poważnej, iż jego naprawa będzie trwała parę miesięcy. Może także wiedzieli, czym pachnie uruchomienie akceleratora?
Sprawa zaczęła się niewinnie, chociaż ocierała się o rewolucję. W 1665 r. pewien Anglik, Isaac Newton, ustalił prawo powszechnej grawitacji i na dodatek obliczył siłę, która powodowała, iż Księżyc krąży wokół Ziemi. Prościutkie, zna to każde dziecko. Jest ona proporcjonalna do iloczynu obu mas i odwrotnie proporcjonalna do kwadratu ich odległości.
W 1783 r. niejaki John Michell, a 13 lat później – Pierre Simone de Laplace zaczęli kombinować, co się stanie, gdy odległość między ciałami zacznie się zmniejszać, aż w końcu zmniejszy się do końca. Wyszło im to, co musiało, a więc siła o nieskończonej wartości. Ale… przecież ta odległość nie może się zmniejszyć do końca, bo ciała mają swe gabaryty. W każdym razie zgodzono się, że tak jak jabłko spada na powierzchnię ziemi, tak pewnie będzie ze wszystkim. Dotknie, może zrobi dołek i już. O nieskończonej sile nie może być mowy. Laplace tak się tym przejął, że w swym dziele „Exposition du système du monde” wysunął hipotezę, iż system słoneczny pochodzi z prymitywnej mgławicy kosmicznej, której cząstki, wpadając na siebie, już tak pozostawały, budując coraz większy obiekt. Czasem tak duży, że mógłby uwięzić swoje promieniowanie i stać się niewidzialny. I że takie ciała, „mondes obscures – ciemne światy”, mogą rzeczywiście istnieć. Potem się przestraszył i już w drugim wydaniu dzieła tego elementu nie zamieścił. Zagadnienie na owe czasy wydawało się mocno wydumane i uległo zapomnieniu.
Nauka ma tę cechę, że tak naprawdę nic nie ulega zapomnieniu – np. teoria Kopernika też przypomniała starą ideę Filolaosa (450 r. p.n.e.). W 1938 r. Juliusz Robert Oppenheimer (ten od bomby atomowej) do tematu owej „ciemnej” siły powrócił i udowodnił, że jeżeli gwiazda zapadnie się pod wpływem własnej grawitacji (jądro przyciąga warstwy zewnętrzne) i znajdzie się wewnątrz pewnego promienia, zwanego promieniem Schwarzchilda, przestaje być widoczna. 30 lat później (w 1968 r.) niejaki John Wheeler nazwał to „czarną dziurą”. Okazało się, iż stary Laplace miał rację i niepotrzebnie się przestraszył.
Czarne dziury są czymś w rodzaju przepaści bez dna. Są wiecznie powiększającymi się grawitacyjnymi otchłaniami. Co stałoby się z człowiekiem, który by do niej wpadł? Czarna dziura rozerwałaby go na strzępy. Możliwy czas życia w czarnej dziurze równy jest czasowi, jaki potrzebuje światło, by przemierzyć średnicę czarnej dziury. Nie trwa to długo, zważywszy jej rozmiary. Rozerwanie następuje na skutek tzw. sił przypływowych – różnica siły działającej na głowę i stopy człowieka (lub innego ciała) jest nieskończona i rozrywa go na strzępy w czasie części stutysięcznych sekundy. Na dodatek jest w niej bardzo zimno. Temperatura wynosi jedną dziesięciomilionową stopnia. Nie tylko rozerwie, ale jeszcze zamrozi.
I tu dochodzimy do naszego końca świata. Otóż wspomniani „białofartuchowcy” umyślili sobie, że taką czarną dziurę w owym akceleratorze mogą wyprodukować.
Wojciech Sz. Kaczmarek
Nie chcę nikogo straszyć, ale… ciąg dalszy być może nastąpi.
Komentarze (0)