Wojciech Sz. Kaczmarek
Jak zawsze z tej okazji wygłoszono okolicznościowe przemówienia, z których jasno i niezbicie wynika, iż mamy wspaniałych nauczycieli, poświęcających swe życie szerzeniu wiedzy i krzewieniu zasad, doskonałe metody, szkołę przyjazną uczniowi, a jeszcze Unia nam doda. Kwiaty, oklaski, łzy wzruszenia. Od wtorku po staremu.
Na nauczaniu i wszystkim, co z nim związane – podobnie jak na medycynie – „znają się wszyscy”, od profesorów do wtórnych analfabetów. Wszak każdy biernie lub czynnie w procesie nauczania uczestniczył, a przynajmniej „przechodził koło szkoły”.
Przypomniawszy sobie o tej starej jak świat prawdzie, postanowiłem i ja swoje parę groszy do tematu dodać. Z góry uspokajam. Nie mam zamiaru wdawać się w aktualną dyskusję na temat „polityki szkolnej”. „Mam swoje zdanie, ale się z nim głęboko nie zgadzam” – jak zadeklarował pewien działacz partyjny.
Chcę powiedzieć o tzw. wydajności nauczania. Nie pamiętam, kiedy ją do szkoły wprowadzono. Cechuje się ona tym, że określony procent musi uzyskać ocenę pozytywną, gdyż inaczej ocenę niepozytywną dostanie nauczyciel. Ciągnie to za sobą całkiem określone konsekwencje w postaci takiego ustawienia wymagań, by w procentach się zmieścić. Absolwenci szkół odpowiedniego stopnia z zaskakująco dobrymi ocenami przechodzą do kolejnego etapu i na ogół nie są już w stanie braków swej wiedzy nadrobić. Ale kolejny stopień także swoją wydajność posiada i procenty wykonać musi. I tak dochodzimy do zakończenia studiów. Absolwenci z tytułem magistra trafiają do szkół i zaczynają w niezmącone młodzieńcze umysły wtłaczać posiadaną wiedzę. Wiedzę tę muszą zresztą za własne pieniądze dodatkowo uzupełnić na specjalnych kursach, na których, pod innym szyldem, wykładają to samo i ci sami, którzy im to wykładali na studiach.
Przypomniały mi się dwa zdarzenia z własnej „kariery”. Jako początkujący wykładowca zostałem zaproszony na radę pedagogiczną pewnego wydziału. Opiekun roku w sposób dość stanowczy poinformował mnie, iż moja ożywiona działalność dydaktyczna obniża wskaźniki wydajności i studenci się na moje nadmierne wymagania uskarżają. Siedząc w głuchej ciszy, pod oskarżycielskimi spojrzeniami członków owej rady w tym owych studentów – gorączkowo szukałem pomysłu, jak wytłumaczyć to, co zresztą dobrze wiedzieli, że bez zaliczenia elementarza nie ma mowy o zaliczeniu czytania i pisania. W akcie rozpaczy spytałem w końcu o wyniki uskarżających się studentów z pozostałych przedmiotów. Trafiłem. Zapanowała cisza. Podziękowano mi za dalszą obecność. Konsekwencji nie było. Do szkoły zaś, jak wiadomo, idzie się nie po to, by się czegoś nauczyć, ale po to, by otrzymać odpowiednie papiery.
I mrożące krew w żyłach zdarzenie drugie. Podyplomowe studia dla nauczycieli. Pełna sala. Wszyscy po studiach magisterskich, więc i wykład powinien mieć poziom wyższy od kursowego. Wykładam. Martwa cisza, żadnej reakcji. Obniżamy poziom i w ramach powtórki materiał kursowy. Hasła znane, wieje nudą. Czarna rozpacz. Przypomina mi się, że syn w pierwszej klasie liceum miał kłopot z zadaniem. Jako żart podyktowałem i proszę o ochotnika. Powiało grozą. Ochotnicy zginęli na wojnie, nikogo nie ma. Liczę sam. Przepisują z tablicy. Po szczęśliwym zakończeniu zajęć proszą, by dalej pokazywać, jak się „toto” liczy. Do końca semestru liczyłem zadania dla I klasy liceum. Byli to nauczyciele przedmiotu, nasi absolwenci. Tryumf ducha wydajności nad materią. Pewnie uczą dalej, mają w końcu nawet świadectwo ukończenia studiów podyplomowych. Oceniają, dbając oczywiście o zachowanie wydajności. Pewnie krzyczą na tych nieuków, których przyszło im uczyć. I przekazują wyrządzoną sobie kiedyś krzywdę następnym generacjom. Zrozumiałem, skąd biorą się „politycy”. Łatwiej wymagać od innych.
Aby jednak było jasne, znam także całą masę innych, pozytywnych przykładów. Nie wiem, niestety, których jest więcej.
Tytuł od redakcji
ten tekst znajdziecie
w numerze 10 / 2007 / Przegląd Komunalny na stronie 81.
Komentarze (0)