Choroba szalonych głów
Paweł Chudziński
prezes Aquanet, Poznań
Dzisiaj poruszę temat medyczny. Lubię to sformułowanie, więc się nim posłużę: „Ja co prawda na tym się nie znam, ale…” No właśnie. Tak naprawdę nie będzie to temat medyczny, a przynajmniej nie sensu stricte, chociaż dotyczyć będzie choroby. Proszę się nie bać. Nie mam zamiaru być kolejnym specjalistą w zakresie chorób wywodzących się z zanieczyszczeń wody albo odnośnie innych branżowych bolączek. Mieliśmy swego czasu w Europie chorobę szalonych krów. Mam usilne wrażenie, że w tej chwili mamy do czynienia z inną epidemią – z chorobą szalonych głów. Nie odnoszę się tu w żadnym przypadku do bieżących wydarzeń politycznych. Unikam tego jak ognia. Tych parę uwag będzie dotyczyć poziomu agresji, jaka narasta m.in. w naszych firmach.
Król jest nagi!
Gospodarka ruszyła (wiem, że to truizm). W ślad za nią rośnie zamożność Polaków (to też truizm). I nagle ni stąd, ni zowąd wielu ludziom zaczęło się wiele rzeczy należeć. Nie za tydzień, nie jutro. Teraz i tutaj. Ponieważ zarabiam 100 złotych więcej, więc mi się należy. Należy mi się następne sto złotych. I kolejne. Już! Mam swoje utarte powiedzenie, że firmy wodociągowe żyją z kryzysu. Coś w tym jest. Duża bezwładność tych przedsiębiorstw powoduje trudności w szybko zmieniających się warunkach otoczenia. Pracujemy jeszcze w firmach funkcjonujących jak w okresie kryzysu, a mamy do czynienia z ciągłym rozwojem gospodarczym. To powoduje konflikty. Nie tylko te na tle płacowym. Również te na styku klient (bądź też potencjalny klient) – firma, a także na styku firma – wykonawca. Błyskawiczny rozwój gospodarczy zaowocował rozkwitem budownictwa. Inwestorzy zaraz po wizycie u architekta skierowali się od razu do firm zarządzających mediami. I dobrze, tyle że my nie jesteśmy na to przygotowani. Król jest nagi! Nie ma wystarczającej ilości wyspecjalizowanych i doświadczonych pracowników do obsługi inwestorów. Często nie ma nawet miejsca, by gdziekolwiek posadzić tych, których chcielibyśmy przyjąć. Bo przecież wszystko jest w dalszym ciągu dość siermiężne. Ubogie, bo z kryzysu. Nie załatwią tego dotacje unijne. Na to potrzeba czasu. Ale trzeba go też na wybudowanie infrastruktury, by móc podłączać nowych inwestorów. Tu kłaniają się, przynajmniej w pewnym zakresie, nietrafione inwestycje lat ubiegłych. Wówczas, gdy gmina chciała zdobyć inwestora, często przymuszała swoją firmę do budowania rur w polu. Niedoszły inwestor (albo przyszły – jak kto woli) ma teren i uzbrojenie, a reszta czeka. Kolejne tereny też oczekują na uzbrojenie. Ale na to trzeba lat, podczas gdy często jest tak, że w centrum dużych aglomeracji są olbrzymie obszary niemal w pełni uzbrojone. Teraz się narażę, ale co mi tam. Mówię o ogródkach działkowych. To też temat tabu albo dla szalonych głów. Dlaczego dla pielęgnacji sentymentu pana Iksińskiego (bo uprawiał ten ogródek już jego dziadek!) wszyscy pozostali mają cierpieć? A cierpią, bo przecież na końcu to właśnie z ich pieniędzy wybudujemy kolejne kilometry kanalizacji na nowych terenach, mając już wybudowaną niemal w centrum? Czy ktoś policzył koszty z tym związane? Wiem. Nikt nie chce się narażać przed wyborami działkowcom. Po wyborach też. I dlatego będziemy za to płacić. Kolejni klienci zaczną się denerwować, że zamiast w dwa tygodnie – uzgadniają dokumentacje techniczną w dwa miesiące. Następni deweloperzy będą się wściekać, że nie mają terenów, na których można budować. A tereny leżą. Tuż obok. I niech nikt nie próbuje mówić, że są to zielone płuca miasta. Kalarepka z centrum miasta jest fantastyczna, tylko trochę cięższa, bo z ołowiem w środku. Smacznego.
Opóźnienia rozwojowe
Nie chcę uchodzić za malkontenta, ale sytuacja dzisiaj wygląda mniej więcej tak, że wszyscy (gminy, deweloperzy i indywidualni inwestorzy) zauważyli, zwracając się do naszych firm, że faktycznie mamy opóźnienia rozwojowe. Pojawiają się kolejne problemy, wynikające, co może brzmieć kuriozalnie, z dostępu do nadmiaru pomocy unijnej. Żeby coś dostać, to trzeba coś mieć. A tego „mienia” zaczyna brakować na niektóre projekty, szczególnie na te, które są (użyję sobie eufemizmu, co mi tam!) efektywne inaczej. Czytaj: takie, które nigdy się nie zwrócą. Nie mam recepty na rozwiązanie tego problemu poza wołaniem o rozsądek i umiar w swoich oczekiwaniach. I mam szczerą nadzieję, że nie będzie to wołanie na puszczy.
Nie chcę kończyć tekstu wylewaniem rzeki łez nad nieszczęśliwą naszą doliną wśród krainy mlekiem i miodem płynącej. Tak przecież nie jest. Teraz nasze firmy mają swoje pięć minut. Będą z nich żyć przez następne dziesięciolecia. Nie można jednak tych pięciu minut zmarnować na wzajemne waśnie i pretensje oraz na realizowanie idei społeczeństwa socjalnego dobrobytu. Szkoda narodu. Stać nas przecież na to, by Polak był mądry przed szkodą.
prezes Aquanet, Poznań
Dzisiaj poruszę temat medyczny. Lubię to sformułowanie, więc się nim posłużę: „Ja co prawda na tym się nie znam, ale…” No właśnie. Tak naprawdę nie będzie to temat medyczny, a przynajmniej nie sensu stricte, chociaż dotyczyć będzie choroby. Proszę się nie bać. Nie mam zamiaru być kolejnym specjalistą w zakresie chorób wywodzących się z zanieczyszczeń wody albo odnośnie innych branżowych bolączek. Mieliśmy swego czasu w Europie chorobę szalonych krów. Mam usilne wrażenie, że w tej chwili mamy do czynienia z inną epidemią – z chorobą szalonych głów. Nie odnoszę się tu w żadnym przypadku do bieżących wydarzeń politycznych. Unikam tego jak ognia. Tych parę uwag będzie dotyczyć poziomu agresji, jaka narasta m.in. w naszych firmach.
Król jest nagi!
Gospodarka ruszyła (wiem, że to truizm). W ślad za nią rośnie zamożność Polaków (to też truizm). I nagle ni stąd, ni zowąd wielu ludziom zaczęło się wiele rzeczy należeć. Nie za tydzień, nie jutro. Teraz i tutaj. Ponieważ zarabiam 100 złotych więcej, więc mi się należy. Należy mi się następne sto złotych. I kolejne. Już! Mam swoje utarte powiedzenie, że firmy wodociągowe żyją z kryzysu. Coś w tym jest. Duża bezwładność tych przedsiębiorstw powoduje trudności w szybko zmieniających się warunkach otoczenia. Pracujemy jeszcze w firmach funkcjonujących jak w okresie kryzysu, a mamy do czynienia z ciągłym rozwojem gospodarczym. To powoduje konflikty. Nie tylko te na tle płacowym. Również te na styku klient (bądź też potencjalny klient) – firma, a także na styku firma – wykonawca. Błyskawiczny rozwój gospodarczy zaowocował rozkwitem budownictwa. Inwestorzy zaraz po wizycie u architekta skierowali się od razu do firm zarządzających mediami. I dobrze, tyle że my nie jesteśmy na to przygotowani. Król jest nagi! Nie ma wystarczającej ilości wyspecjalizowanych i doświadczonych pracowników do obsługi inwestorów. Często nie ma nawet miejsca, by gdziekolwiek posadzić tych, których chcielibyśmy przyjąć. Bo przecież wszystko jest w dalszym ciągu dość siermiężne. Ubogie, bo z kryzysu. Nie załatwią tego dotacje unijne. Na to potrzeba czasu. Ale trzeba go też na wybudowanie infrastruktury, by móc podłączać nowych inwestorów. Tu kłaniają się, przynajmniej w pewnym zakresie, nietrafione inwestycje lat ubiegłych. Wówczas, gdy gmina chciała zdobyć inwestora, często przymuszała swoją firmę do budowania rur w polu. Niedoszły inwestor (albo przyszły – jak kto woli) ma teren i uzbrojenie, a reszta czeka. Kolejne tereny też oczekują na uzbrojenie. Ale na to trzeba lat, podczas gdy często jest tak, że w centrum dużych aglomeracji są olbrzymie obszary niemal w pełni uzbrojone. Teraz się narażę, ale co mi tam. Mówię o ogródkach działkowych. To też temat tabu albo dla szalonych głów. Dlaczego dla pielęgnacji sentymentu pana Iksińskiego (bo uprawiał ten ogródek już jego dziadek!) wszyscy pozostali mają cierpieć? A cierpią, bo przecież na końcu to właśnie z ich pieniędzy wybudujemy kolejne kilometry kanalizacji na nowych terenach, mając już wybudowaną niemal w centrum? Czy ktoś policzył koszty z tym związane? Wiem. Nikt nie chce się narażać przed wyborami działkowcom. Po wyborach też. I dlatego będziemy za to płacić. Kolejni klienci zaczną się denerwować, że zamiast w dwa tygodnie – uzgadniają dokumentacje techniczną w dwa miesiące. Następni deweloperzy będą się wściekać, że nie mają terenów, na których można budować. A tereny leżą. Tuż obok. I niech nikt nie próbuje mówić, że są to zielone płuca miasta. Kalarepka z centrum miasta jest fantastyczna, tylko trochę cięższa, bo z ołowiem w środku. Smacznego.
Opóźnienia rozwojowe
Nie chcę uchodzić za malkontenta, ale sytuacja dzisiaj wygląda mniej więcej tak, że wszyscy (gminy, deweloperzy i indywidualni inwestorzy) zauważyli, zwracając się do naszych firm, że faktycznie mamy opóźnienia rozwojowe. Pojawiają się kolejne problemy, wynikające, co może brzmieć kuriozalnie, z dostępu do nadmiaru pomocy unijnej. Żeby coś dostać, to trzeba coś mieć. A tego „mienia” zaczyna brakować na niektóre projekty, szczególnie na te, które są (użyję sobie eufemizmu, co mi tam!) efektywne inaczej. Czytaj: takie, które nigdy się nie zwrócą. Nie mam recepty na rozwiązanie tego problemu poza wołaniem o rozsądek i umiar w swoich oczekiwaniach. I mam szczerą nadzieję, że nie będzie to wołanie na puszczy.
Nie chcę kończyć tekstu wylewaniem rzeki łez nad nieszczęśliwą naszą doliną wśród krainy mlekiem i miodem płynącej. Tak przecież nie jest. Teraz nasze firmy mają swoje pięć minut. Będą z nich żyć przez następne dziesięciolecia. Nie można jednak tych pięciu minut zmarnować na wzajemne waśnie i pretensje oraz na realizowanie idei społeczeństwa socjalnego dobrobytu. Szkoda narodu. Stać nas przecież na to, by Polak był mądry przed szkodą.