Dwa oblicza „zwycięstwa”
Kiedy w 1990 r. pospiesznie, tuż przed pierwszymi wyborami, przywracano pojęcie samorządu terytorialnego, przywrócono mu także pewne poprzednio posiadane kompetencje. Używam słowa „pospiesznie”, bo tylko w ten sposób można wytłumaczyć ich niepełność, a często także niespójność. Powstały dwie, teoretycznie uzupełniające się, administracje: państwowa i lokalna, samorządowa. Owe wspomniane kompetencje od samego początku stały się powodem dyskusji, nieporozumień oraz wzajemnych oskarżeń. Mieszkańcy, którzy uwierzyli, iż cała lokalna władza przeszła do kompetencji rad jednostek samorządu terytorialnego, nie przyjmowali do wiadomości, że ulice dzielą się na gminne, wojewódzkie i krajowe, że wodociągi, komunikacja miejska czy ogrzewanie leżą w gestii wojewody, a oświata czy służba zdrowia – odpowiednich ministerstw. Pretensje na temat zarządzania nimi mieli do burmistrza. Burmistrzowie słusznie uważali, że skoro i tak ponoszą odpowiedzialność w oczach mieszkańców, to powinni mieć wpływ na faktyczne tych zadań wykonywanie. Domagali się więc ich przekazania, co spotykało się z oporem przedstawicieli administracji państwowej, którzy otwarcie oskarżali ich o nadmiar ambicji, brak kompetencji, a także o zwyczajne „oszołomstwo”. To właśnie na początku lat 90. powstało określenie „oszołomy z samorządu”.
Powoli i stopniowo samorząd uzyskiwał coraz więcej uprawnień i faktycznej odpowiedzialności za stan rzeczy na swoim terenie. Wojna toczyła się praktycznie o każdy artykuł ustaw kompetencyjnych. „Zwycięstwo” miało jak zwykle dwa oblicza. Z jednej strony, otrzymywano nowe zadanie, z drugiej zaś – nie zabezpieczano na nie wystarczającej ilości środków. Tu argumentacja była tyle cyniczna, co zdumiewająco prosta: tyle państwo na to przeznacza i już. Tylko że w ślad za przekazanymi zadaniami natychmiast ruszały „do boju” wszelkie możliwe kontrole, a te – jak za dotknięciem różdżki czarnoksiężnika – nagle zauważały braki i zaniedbania, których nie dostrzegały do momentu przekazania. Powodowało to konieczność przesuwania środków z inwestycji na uzupełnianie niedoborów finansowych otrzymanej kompetencji i zaowocowało wyraźnym załamaniem tempa remontów i inwestycji lokalnych.
W pewnym momencie politycy centralni zrozumieli, że te zadania, których wykonanie wyraźnie szwankuje, a pracownicy zatrudnieni do ich realizacji zgłaszają pretensje bezpośrednio do nich, bezpieczniej jest przekazać „w dół” i umyć rączki. W ten sposób samorządy uzyskały „wpływ” na oświatę: „Wy odpowiadacie, my decydujemy o sieci szkół i poziomie wynagrodzeń”. W tym przypadku pomysł nie całkiem zdał egzamin, bo nauczyciele szybko zorientowali się, kto faktycznie za ich warunki pracy odpowiada. Podobnie wygląda sprawa służby zdrowia.
Pisałem niedawno, iż te dwie dziedziny są wyjątkowe, ponieważ zaniedbania w nich skutkują dopiero w dość odległym horyzoncie czasowym i dotyczą całkiem innej niż „grzesząca” ekipy. Odnoszę wrażenie, że czas „zemsty” za lekkomyślność lub cynizm nadszedł nieodwołalnie i nie da się już udawać, iż wszystko jest w porządku, a niewielkie błędy natychmiast można szybko i bezboleśnie naprawić.
Pojawił się więc pomysł, że lepiej zdjąć z siebie całą odpowiedzialność za służbę zdrowia i przekazać ją samorządom. Zaczyna się wielka debata, w której porusza się wszelkie, niezwykle ważkie argumenty – z wyjątkiem tych, które dotyczą konkretów. Przypominam sobie pewnego burmistrza ze Śląska, który w obliczu informacji, że na przekazywaną w 1996 r. służbę zdrowia przeznacza się fundusze o 20% mniejsze niż faktycznie niezbędne, zawołał w akcie desperacji: „to dajcie mi jeszcze kopalnie!”.
Idea pozbywania się odpowiedzialności dojrzała i oto zaczyna pojawiać się również w dużych miastach, tzw. metropolitalnych. Otóż zacni ojcowie tych miast wymyślili – wzorem Warszawy – nowy podział na dzielnice, które – sądząc z pierwszych informacji – miałyby zająć się zadaniami trudnymi do zrealizowania z perspektywy urzędu miasta. Jak się uda, mamy sukces, jak nie – „nawaliła” dzielnica.
Przypomina się tu pewien adwokat. W razie sukcesu mawiał do klienta: „wygrałem”, w razie porażki: „przegrał pan”.
Wojciech Sz. Kaczmarek
Tytuł od redakcji