Warto bronić ideowo liberalizmu rozumianego jako afirmacja wolności gospodarczej, jako dyrektywa maksymalnie możliwego uwolnienia obszarów swobodnej (czasami pogardliwie zwanej prywatną) inicjatywy, gdzie władza publiczna tylko wyjątkowo „wyręcza” przedsiębiorców – wyłącznie tam i wtedy, gdy naprawdę nie ma ich podaży lub gdy w grę wchodzą zupełnie wyjątkowe racje wyższe.

Warto do znudzenia przypominać, że to nie ludzie umiejący akumulować kapitał (bogaci) są winni biedy, ale urzędnicy, którzy „przejadają” ściągane przez siebie podatki. Szczególnie warto to czynić, gdy po raz kolejny recydywa etatyzmu gminnego próbuje znacjonalizować (zrekomunalizować) uwolnione w 1989 r. rynki (czyli obszary życia przedsiębiorców).
Wynik wyborów parlamentarnych z 2007 r. jest całkowicie jasny: rzucana na zwycięską partię anatema „liberalizmu” została potraktowana jako komplement, a rzucanie gromów na ustrój swobody gospodarczej – jako tani populizm. Zatem i z tego powodu ten rząd dostaje mandat do walki z biurokracją wszelkich szczebli (jak ktoś zręcznie nazwał: postępującym biurotworem), która próbuje zawsze i wszędzie odbudować swoje władztwo kosztem wolności obywatelskich, w tym tej najważniejszej – gospodarczej. Nie trzeba dodawać, że zdecydowana większość ludzi biznesu jest za rozwiązaniami umożliwiającymi swobodę i za obowiązywaniem czystych i jasnych reguł gry rynkowej (konkurencji). Zwolennicy monopolu władzy publicznej w zakresie działań dla niej nieswoistych (tj. działań gospodarczych) stykają się tu ze zwolennikami monopolu uzyskanego drogą „prywatnych kontraktów” nieuczciwych przedsiębiorców z nieuczciwymi urzędnikami.

Bujdy na resorach
W branży „śmieciowej”, niestety, znów wrze. Bo oto rząd z pełnym mandatem do liberalizacji (deregulacji, demonopolizacji) robi coś wręcz odwrotnego – przygotowuje ustawę (projekt Ministerstwa Środowiska „czyszczącej” ustawy o odpadach), na mocy której samorządy gminne mogłyby przejąć biznes od przedsiębiorców (śmieci na własność), a konsumentom zafundować podatek śmieciowy (pogłówną opłatę za odbiór). Oznacza to ni mniej, ni więcej tylko wywłaszczenie konsumentów i usługodawców z prawa do zawierania swobodnej umowy cywilnoprawnej, wywłaszczenie przedsiębiorców z ich „ziemi”, tj. z obszaru ich działalności. Jakie są argumenty? Oczywiście, wiceminister środowiska będzie opowiadał, że przedsiębiorcy zawiedli, a mamy unijne zobowiązania w zakresie odzysku. Gminy mogłyby je zrealizować, budując za europieniądze wielkie instalacje. Bujdy na resorach! Akurat biznes zrealizowałby je już dawno – niekoniecznie wielkie, ale akuratne – gdyby nie to, że etatyści od 2000 r. „szarpią” prawo i bulwersują biznes. Nie mogą bowiem – to chyba jasne – inwestować w „przetwórnie” odpadów w sytuacji, gdy ustawodawca co pół roku, nękany przez lobby samorządu gminnego, chce im zabrać śmieci. Zresztą tam, gdzie na mocy referendum wprowadzono podatek śmieciowy, gminy ani nie mają wyższych poziomów odzysku, ani nie zlikwidowały problemu dzikich wysypisk. Skądinąd wypada jasno zaznaczyć, że niektóre unijne cele – jak choćby walka z ociepleniem – są, delikatnie mówiąc, urojeniem i ich żywot może być tak krótki jak modnych jeszcze niedawno biopaliw (por. A. Kołakowska, „Niedźwiedzie polarne mają się dobrze”, „Rzeczpospolita” 15-16.02.2008 r.). Wiele też wskazuje, że cele, np. walka ze składowaniem odpadów biodegradowalnych, to nie tyle walka z emisją gazów cieplarnianych, ile o narzucenie w skali całej Europy technologii termicznej obróbki odpadów. Święte krowy
To jednak nie wszystko. W tym samym liberalnym rządzie powstał projekt potrzebnej skądinąd nowelizacji ustawy Prawo zamówień publicznych (chodzi o zlikwidowanie długotrwałości postępowań wskutek protestów i odwołań oraz zbytniego formalizmu skutkującego częstymi unieważnieniami). Ku największemu jednak zdumieniu rząd ten proponuje także spełnić piękny sen działaczy ZMP, tj. aby jednoosobowe spółki skarbu gminy mogły otrzymywać zlecenia bez przetargu. Przecież sam pomysł, żeby ten „awangardowy” projekt procedować, to skandal porównywalny z ideą sądzenia bez pomocy sądów. Zidentyfikujmy ewentualne ofiary – to reprezentanci branż: wywozu śmieci i oczyszczania, komunikacji zbiorowej, ochrony, zarządzania nieruchomościami, konserwacji zieleni, remontów dróg, usług parkingowych i wielu innych dostawców i usługodawców. Trochę historii: w okresie balcerowiczowskim zakłady budżetowe usług miały być najpierw skomercjalizowane (przekształcone w spółki prawa handlowego), a później sprywatyzowane. Niestety, zaczął się okres prosperity i gminy po kilku latach zastopowały ten proces, nie wykonując ustawowych obowiązków. Od tak, po prostu, lekceważąc prawo (terminy były precyzyjne – czy ktoś rozliczył samorządowców?). Pozostały zakłady budżetowe, a jednoosobowe spółki nie tylko nie były prywatyzowane, ale chciały z powrotem wchodzić do łona matki, stając się zakładami budżetowymi lub – co było bardziej realne – żądały specjalnego statusu. W obu przypadkach chodziło o to samo: o zlecenia bez rywalizacji przetargowej.
Od dawna pracodawcy żądali – na odwrót – likwidacji zakładów budżetowych jako „świętych krów” w obrocie gospodarczym i „rozczepienia” funkcji jednoosobowych spółek, które często wskutek niedokończonych przekształceń pozostawały zarządcami rynku, a nie podmiotami rynkowymi. Jeśli z jakichś powodów miałyby pozostać zakłady budżetowe, to trzeba – jak argumentowano – stworzyć lex specialis, aby np. na bazie definicji podmiotu gospodarczego mogły one korzystać z dobrodziejstw weryfikacji przetargowej. Pracodawcy pokazywali, że gminy – mimo przetargów – doskonale radzą sobie z „promocją” swoich jednoosobowych firm, stosując rozmaite metody, m.in. zawyżanie wymogów „pod” swoją firmę, zawyżanie progów dotyczących wielkości zlecenia w celu „osłabienia” trybów postępowania, skracanie okresu umownego w celu zniechęcenia do inwestycji niezbędnej do podjęcia zlecenia, unieważnianie przetargów „nie po myśli” itp.
W tej oto sytuacji liberalny rząd chce dać „wolną rękę” gminom w zlecaniu bezprzetargowym. To nie może być prawda, ten rząd nie może popełniać TAKICH błędów!

Zwyrodniały samorząd
Zastanówmy się jednak, o co chodzi? Czy komuś (konsumentowi) kiedykolwiek na złe wyszła – ujęta w karby jasnych i ścisłych przepisów – konkurencja? Jeśli nie, to po co wywłaszczać przedsiębiorców (podatek śmieciowy) albo czynić z nich widma (bezprzetargowe zlecenia swoim)? Zaraz, oczywiście, powiedzą, że to tylko na wszelki wypadek, że zamierzają korzystać tylko w wyjątkowych przypadkach i będą dopuszczali obcych i organizowali przetargi. Nie dajmy się zwieść, dochodzimy bowiem do sedna bardzo poważnej kwestii cywilizacyjnej, do zwyrodnienia samorządu gminnego, do samozaprzeczenia szczytnej idei self-government [samorządzenia – przyp. red.]. Głosów na ten temat jest coraz więcej (por. R. Gwiazdowski, „Polski łże-liberalizm”, „Rzeczpospolita” 29.02.2008 r.; P. Kołodziejczyk, S. Kosieliński, „Administracyjne relikty PRL”, „Rzeczpospolita” 14.02.2008 r.).
Samorząd, w szczególności gminny, miał być antytezą centralizmu. I oczywiście jest. Aliści obok wielu pięknych kart i zrealizowanych projektów zaczął odtwarzać na szczeblu lokalnym wiele zwyrodnień niczym niekontrolowanej władzy centralnej z dawnych epok, np. to, że ma tendencję z mocą górotworu do wchłaniania obszarów życia wspólnego, które – zgodnie z zasadą pomocniczości – winien tylko wspierać, dyskretnie regulować i monitorować. W ten sposób nastąpiło sklonowanie biurotworu. Tak jest z gospodarką – zamiast pozostać zamawiającym, chce sam wykonywać zadania, którymi winien zarządzać. Zamiast być instytucją arbitrażową, staje się konkurentem, np. w roli pracodawcy. Szefowie lokalnych samorządów (prezydenci, burmistrzowie i wójtowie), niczym udzielni książęta, jednym przydzielają synekury, na innych rzucają fatwę (po czym idą sankcje już całkiem komercyjne). Bo jak się chwilę zastanowić nad bulwersującą opinię publiczną „Apokalipsą w Nytszlo” (tytuł książki sprzed kilku lat, wiernie opisującej roztrząsane dzisiaj fakty; autor użył anagramu nazwy miasta), to zdumienie może budzić pytanie, jak mogło to trwać bezkarnie tak długo? Ano mogło, bo prokuratura umarzała postępowania, bo prezydent dał jej nowy budynek, prasa źle nie pisała, bo mógłby nie dać lukratywnych ogłoszeń-reklam, w końcu ksiądz proboszcz już po aresztowaniu „szefa” odprawił mszę wstawienniczą, a akurat ta parafia dostała od niego niedawno spory kawałek gruntu. Stworzył się nieformalny układ – konstelacja. Tego rodzaju synekury mogą nie wystarczyć, trzeba mieć też portfel posad do rozdania, dla żon kolegów, wujków, krewnych (posada jest lepszym narzędziem trzymania na pasku, bowiem można ją zabrać, tymczasem raz dany budynek trudno odebrać, a satrapa wie, że wdzięczna pamięć jest ulotna). Znakomitym miejscem etatotwórczym są satelickie względem gminy jednoosobowe spółki (nadto nie obowiązują w nich ograniczenia płacowe). To także swoista polisa ubezpieczeniowa na wypadek braku reelekcji (tzw. lądowiska; książkowo to udało się kiedyś w Legnicy, cały zarząd miasta – uprzedzając przegrane wybory – przeprowadził się do spółek komunalnych).

Cichy sojusz samorządowców
Dlaczego tak jest? Po pierwsze dlatego, że nikt tak naprawdę nie siedzi na grzbiecie samorządowi (NIK porusza się w sferze zgodności z prawem, a tu samorząd się wyćwiczył, RIO w ogóle nie pełni funkcji dyscyplinującej). Po wtóre, lokalne media są zbyt słabe albo wręcz ich nie ma, a centralne interesują się prowincją „od święta”. Po trzecie – i najważniejsze – nie było dotąd żadnej intelektualnej debaty nad formułą samorządu i ostatnim stanem mentalnym względem tej formy władzy publicznej była euforia decentralizacji. Teraz to już za mało. Nie wystarczy bowiem żachnąć się na poczynania wójta z „Rancza”. To przestaje być prostodusznie zabawne.
Mamy bowiem do czynienia z tworem wyalienowanym. Szef wielkiego miasta pod pozorem starań o prowadzenie imprezy międzynarodowej może wydawać publiczne pieniądze na autopromocję, inny – całkiem oficjalnie, wzorem byłego szefa rządu („niepublicznie wydawałem zalecenia… żeby ekspansja [firmy X] była hamowana” – „Newsweek” 25.02.2008 r.), oświadcza, komu przytnie, a komu nieba uchyli. A jak czuje się przedsiębiorca, któremu kolejni projektanci odmawiają współpracy w oczywistym biznesowo układzie success-fee [zapłaty po finalizacji przedsięwzięcia – przyp. red.], bo boją się, że jako „zadżumiony” będzie miał problemy z uzyskaniem decyzji na podstawie ich projektu. Żart? Otwórzcie blog, a za kilka dni będziecie mieli wielotomowe dzieła zebrane wszystkich krzywd, upokorzeń (zmów milczenia, długotrwałej bezczynności), które lokalna „władzunia” potrafi zgotować – działającym na jej terenie niczym intruzi – firmom (por. A. Piński, „Komuna gminna”, „Wprost” 12.02.2006 r.).
Polska nie powinna być federacją udzielnych księstw, lokalnych autarkicznych samodzierżawij [samowystarczalnych władz absolutnych – przyp. red.] (które nie potrafią dogadać się nawet między sobą, bo straciłyby na udzielności). Partnerstwo publiczno-prywatne? Mydlenie oczu, nie powstały projekty mieszane, bo szefowie tych udzielnych księstw nie chcą tracić swojej udzielności (mogą ewentualnie ściągać inwestorów do specjalnych stref itp., to i owszem). Samorząd po latach euforii, autentycznego otwarcia, prywatyzacji, stał się wyalienowaną, zamkniętą w sobie strukturą, próbuje zrekomunizować, co się da, i otoczyć fosą formalistycznych przepisów od podgrodzia lokalnej społeczności.
I nic dziwnego, że w Sejmie jest cichy sojusz samorządowców różnych orientacji politycznych, posłów, którzy – mając gdzie wracać – pracują nad lepszym umoszczeniem sobie legowisk. Pewien poseł, wcześniej prezydent miasta, w 2005 r., gdy Sejm decydował większością głosów o odrzuceniu pomysłu podatku śmieciowego, w ostatniej chwili – wbrew stanowisku klubu (PO) – mobilizował posłów swojej partii, by poparli etatyzm i komunizację gospodarki odpadami w gminie. To ważne, żeby wiedzieć, kto i jak podkłada bomby temu liberalnemu rządowi i jak ważną rolę odgrywa polityka kadrowa. Poseł ten został następnie wiceministrem środowiska, ale musiał podać się do dymisji, bo okazało się, że ma w swoim CV epizod jako TW. Inny, wcześniej wiceprezydent miasta, nadal jest wiceministrem środowiska i co najmniej powinien całkowicie się z tej sprawy wyłączyć, co poddaję pod rozwagę komu trzeba i temu, który chciałby rzecz wziąć pod rozwagę.

Fryderyk O’Hajek
Śródtytuły od redakcji