Prawdopodobnie ruszyła lawina powodziowa. Połączona z opadową, dała w maju i w czerwcu br. opłakane dla kraju skutki. W odróżnieniu od laharu (lawina wodno-błotna) ta ma oblicze polityczne lub co najmniej roszczeniowo-samorządowe. Prócz powszechnego „a nie mówiłem”, chyba wszyscy winni dostrzec drzazgę w oku swoim, nie szukając belki (drewnianej) w rządowym.

Stuletnie powodzie występowały w Polsce dosyć często. Urbanizacja i brak właściwej gospodarki ściekami deszczowymi powodują praktycznie co roku mniejsze czy większe zalania miast i terenów niezurbanizowanych. Nic nowego. Na dobrą sprawę rezultaty przynosi dopiero praca u podstaw, czyli na szczeblu samorządowym. Na poziomie krajowym obowiązuje nas wdrażana procedura europejska. 26 listopada 2007 r. weszła bowiem w życie Dyrektywa 2007/60/WE Parlamentu Europejskiego i Rady z 23 października 2007 r. w sprawie oceny ryzyka powodziowego i zarządzania nim (Dz. Urz. L 288 z 6 listopada 2007 r.), potocznie zwana dyrektywą powodziową. Należy podkreślić, iż jest ona równorzędna z Ramową Dyrektywą Wodną (RDW) i w pełni spójna z jej zapisami.
 
Dyrektywy unijne
W wielu krajach „starej” Unii wytyczne dyrektyw nie są postrzegane jako biurokracja. Powstały bowiem w wyniku doświadczeń i na bazie praktycznych rozwiązań dla największych rzek europejskich. Przyjazny i czysty Ren jest najlepszym tego przykładem. Niestety, w większości przypadków nasi urbaniści i gremia stanowiące prawo stosują regułę „wyważania otwartych drzwi”. Z opłakanym skutkiem.
Brak poszanowania zrównoważonego rozwoju i środowiska w praktyce przekłada się na olbrzymi bałagan urbanistyczny i nieuzasadnione rozproszenie zabudowy. Duży rozgardiasz prawny dopełnia ten (zalany) krajobraz. W praktyce na terenie większości kraju nie przestrzega się specjalnych zasad gospodarowania terenami zalewowymi. Do tej pory nie ma jasnych reguł wykonywania instalacji dla wód deszczowych (podstawowe w tym zakresie normy zagraniczne DIN 1989 i ATV 138 do dziś nie zostały w Polsce przyjęte). Do wyjątków należy konsultowanie planów urbanistycznych z meliorantami i inżynierami sanitarnymi. Niestety, wątpliwe jest, czy to się zmieni. Przykładem jest tok wdrożenia dyrektywy powodziowej.
Pytaniem retorycznym jest, czy prócz wyznaczenia „organów” dostosowano prawo krajowe do wymogów dyrektywy. Tegoroczne tragiczne sytuacje winny jednak pomóc w kolejnych krokach wdrażania tego aktu prawnego. Przecież do kuriozalnych należy zaliczyć brak rzeczywistego wyznaczenia obszarów zalewowych! Czy naprawdę do tego nie wystarczył zasięg powodzi z 1997 r.? Znane są przypadki, gdzie zabrakło decyzji urzędniczych dla wielu miejsc, na których woda sięgała nawet 1,5 m! Wywiady prowadzone w TV w maju br. potwierdzały takie podejście urzędników. Wobec tego jak dziwić się inwestorom, że nawet nie chcą sprawdzać w RZGW zagrożenia powodziowego inwestycji?
Bez szczegółowych analiz wymogów obu dyrektyw warto tylko przypomnieć pewien termin zawarty w RDW. Do końca 2009 r. miały zostać opracowane programy gospodarowania wodami w zlewniach i ochrony tych zlewni. Z tej też dyrektywy wynikają nakazy właściwego gospodarowania wodami opadowymi. Ale przecież nie ma użytego słowa „deszcz” czy „wody opadowe”! To po co się tym przejmować? Kto zmusi wszystkie szczeble administracji do tworzenia sieci małych i średnich zbiorników retencyjnych? Przecież lepiej zebrać wszystkie wody opadowe do pobliskiej rzeki i niech się martwią ci w dole jej biegu.
 
Jak zatrzymać wodę?
Smutne doświadczenia ostatnich wydarzeń pogodowych potwierdziły jednak generalną zasadę: nawet jeżeli samorząd lokalny wyznaczy poldery zalewowe, wykona zbiorniki retencyjne i wdroży właściwą gospodarkę wodami opadowymi, to zaleje go sąsiad położony w górze rzeki. Tak więc koordynacja zamierzeń na szczeblu centralnym jest najistotniejsza. Poniżej zebrano kilka „oczywistości”, o których się wie, ale przyjmuje do wiadomości wyłącznie w chwilach kataklizmów. Parowanie wód zalewowych powoduje również parowanie zamierzeń i planów naprawy sytuacji. Z drugiej strony, wiele gmin się obroniło, czyli jednak coś zrobiono.
  •         Obszary biologicznie czynne
Zastanawiające jest, dlaczego właścicielowi działki o powierzchni 1000 m2 nakazuje się zachowanie 70-80% jej obszaru biologicznie czynnego (zielonego), a budowniczym osiedli zezwala na zabetonowanie całej powierzchni. O zasadach budowy wielkich obiektów handlowych z ogromnymi parkingami – szkoda gadać. Parking na 3000 samochodów przy opadzie 20 mm daje tylko 1200 m3 ścieków opadowych. Wpuszczenie tej ilości do kanalizacji sprawia kłopot… tylko eksploatatorowi kanalizacji! Dlaczego nowe osiedla bardzo rzadko posiadają skwery i parki? Czy nie można zostawić nieco większego kręgu zieleni wokół nasadzonych drzew? Czy pasy zieleni wzdłuż dróg nie mogłyby posiadać własnych tuneli czy systemu skrzynek retencyjno-rozsączających? Za drastycznie szkodliwe dla środowiska należy uznać plany zagospodarowania przestrzennego, nakazujące właścicielom odprowadzanie wód opadowych do kanalizacji. Prócz konieczności ponoszenia opłat eksploatacyjnych zdejmuje się odpowiedzialność właściciela za zalewanie „jego wodą” innych podmiotów.
  •         Gromadzenie i retencjonowanie w miejscu powstawania opadu
Trzeba zrobić wszystko, aby w każdej gminie wdrożyć podstawowy system retencyjny. Winna dominować zasada zagospodarowania opadów w miejscu powstawania. Przecież oczko wodne na prywatnej działce o odpowiedniej wysokości retencyjnej jest w stanie przyjąć wodę z opadu nawalnego z każdej działki o powierzchni ok. 1200 m2. Dla oczka o pow. 30 m2 i wysokości retencji 75 cm objętość czynna wynosi od 30 do 45 m3, w zależności od nachylenia brzegów. Dla powierzchni szczelnych o powierzchni ok. 200 m2 i opadu 50 mm (średnia wartość ostatnich opadów) daje to ok. 10 m3 wód opadowych. Takie zbiorniki można przecież w bardzo wielu miejscach zamontować. Przez miesiąc pięć osób zużywa ok. 5 m3 do spłukiwania ustępu, a niewielki trawnik o powierzchni ok. 500 m2 przez ten sam czas potrzebuje ok. 15 m3 wody do podlewania.
Jasne, że nie wszyscy wykonają oczka wodne lub zbiorniki do gromadzenia deszczówki. Tutaj jawi się konieczność budowania zbiorników retencyjnych osiedlowych, dzielnicowych czy wiejskich. Wiele z nich istnieje. Zaniedbanych, bez właściwego systemu kanalizacji otwartej. Może warto byłoby je wyremontować? Dopiero na szczeblu wioski i miasta powinny być wykonane większe zbiorniki retencyjne, które mogłyby dla wielu okolic stanowić tereny rekreacyjne. W samej Wielkopolsce w latach 40. i 50. ubiegłego wieku istniało jeszcze ok. 600 zbiorników młynów wodnych z zastawkami i olbrzymimi pojemnościami czynnymi. Dziś nie ma żadnego! I chyba Wielkopolska nie jest wyjątkiem w skali kraju.
  •         Linie brzegowe
Od wielu lat znane są przepisy dotyczące wyznaczania przez starostów linii brzegowych. W założeniu miały one przynieść zakaz budowania obiektów stałych w bezpośrednim sąsiedztwie akwenów. Sprawa znana, przepis prosty, ale z przyczyn partykularnych interesów miejscowych wyborców – prawie całkowicie zaniechana. Wiele jezior może stanowić naturalne zbiorniki retencyjne przy zastosowaniu małych zastawek. Tylko 50 cm wysokości czynnej może na 10-hektarowym akwenie przyjąć 50 tys. m3 wody. Dla opadu 20 mm jest to wielkość zebranej wody z 250 ha powierzchni uszczelnionej. Poza tym tegoroczny katastrofalny stan zalewów dosyć dokładnie pokazał, dokąd sięga woda. Gdyby ktoś miał wątpliwości, na ogół były to tereny w przeszłości wielokrotnie zalewane. RZGW powinny uaktualnić swoje mapy w tym zakresie. Wprawdzie większość map „zalewowych” dawno została już wykonana, ale nasi inwestorzy i projektanci na ogół zapominali uzgodnić zamiary budowy właśnie pod kątem zalewowym. Do tego usilne starania wojewódzkich funduszy ochrony środowiska i gospodarki wodnej o rezygnację z wymogu wykonywania ocen oddziaływania na środowisko np. budowy sieci kanalizacyjnych pozwalały omijać konieczność zasięgania opinii RZGW przy tej inwestycji. Rezultat – zalane systemy kanalizacyjne i oczyszczalnie
Czy należy całkowicie zakazać budowy czegokolwiek na polderach zalewowych? Ależ, oczywiście, że nie! Przecież można je wykorzystywać turystycznie i rolniczo lub przeznaczać pod działki rekreacyjne. Ale każda budowla już będzie obarczona ryzykiem zalania. Można, oczywiście, wzorem Niemców i innych nacji budować na palach (np. tereny nad Renem). Wówczas na górze są pomieszczenia mieszkalne i pobytowe, a na dole garaże i całe zaplecze. Lecz, po pierwsze, to kosztuje, a po drugie – kto by słuchał tak zasadniczych Niemców? Wprawdzie oni są bogaci, bo budują dwa razy drożej, ale za to my mamy zasiłki powodziowe, brak gospodarowania drogimi instalacjami deszczowymi i radość twórczą z budowania lub odbudowywania swoich ludzkich siedzib.
Za całkowity absurd należy jednak uznać dopuszczenie budowy pojedynczych zabudowań (czy całych osiedli) na terenach zalewowych. W ostatnich 20 latach nastąpiło straszliwe rozproszenie zabudowy mieszkalnej, co skutkuje brakiem możliwości wykonania sieci inżynieryjnych jako ekonomicznie niezasadnych. Dalej polska wieś to ulicówka, a nie koncentryczny teren zabudowy. Przecież każdy musi mieć pole bezpośrednio przy domu i większość gospodarzy nie zgadza się na komasację gruntów, aby z „jęzorów” gruntu o szerokości 10 m i długości 500 m przejść na pola 50 x 100 m. I do tego większość musi mieć własną drogę. W konsekwencji takie rozdrobnienie powoduje znacznie większe niż na Zachodzie nasycenie niewykorzystywanych traktorów i maszyn rolniczych, a to – olbrzymie straty w razie klęski. Na pogórzu rozdrobnienie rolnictwa spowodowało olbrzymie wylesienia terenów. To doprowadziło do osuwisk i znacznego zmniejszenia zdolności absorpcyjnych tych terenów. Straszne, ale sami, swoją mentalnością, doprowadziliśmy do takiej sytuacji.
 
Ochrona kanalizacji i systemów ściekowych
W zasadzie należy mówić o ochronie zbiorowego systemu kanalizacji komunalnej z oczyszczalniami ścieków. Te ostatnie na ogół muszą być posadowione w najniższych punktach. Ale przecież można je wykonywać w wersjach wyniesionych. Mogą też mieć własny system pasywnych zabezpieczeń terenu oczyszczalni. Wystarczy sprawdzić, dokąd sięgają tereny zalewowe. Systemy odcinków przesyłowych, kolektorów głównych i przyłączy kanalizacji (ciśnieniowe i podciśnieniowe) wymagają napowietrzeń. Praktycznie to jest jedyny newralgiczny punkt tych systemów. Wystarczy zaopatrzyć urządzenia w wyloty typu „fajka” i po kłopocie. Na terenach zalewowych bądź narażonych na podtopienia wykonywanie systemu grawitacyjnego jest „systemem ekonomicznie nieuzasadnionym”. Praktycznie wyposażenie go w zabezpieczenia przeciwpowodziowe będzie stanowiło o droższych kosztach wykonania. Jest zbyt dużo elementów do zabezpieczeń. Oczywiście, stare sieci winny jednak otrzymać takie zabezpieczenia. Przy systemie grawitacyjnym jest nieco więcej problemów. Pierwszy to… grawitacja. Trzeba sobie uzmysłowić, że tutaj jest swobodny spływ ścieków oraz konieczność zagłębienia kanalizacji ponad 1,5 m od powierzchni terenu. Czasami jest to kilka metrów. Stąd częste zjawisko „cofki”. Gdyby jednak projektanci i wykonawcy zastosowali proste rozwiązanie, nie byłoby problemu. Rozwiązaniem tym są proste klapy (zawory) zwrotne, montowane na bocznych kolektorach, a głównie na przyłączach. Jednak ich zastosowanie wymaga sprawdzenia, czy sieć jest projektowana na terenie zalewowym lub… zagłębienie kanałów sięga do zalanego lustra. Kanalizacja działa tutaj jak naczynia połączone, o czym wielu nie chce wiedzieć. Stąd popularne „wybicia” ścieków. Takie rozwiązanie jest jednak koniecznością. Więcej, przy każdej modernizacji eksploatator sieci powinien uzupełnić kolektory o takie elementy. Właściciele przyłączy, w trosce o swoje piwnice, też winni o tym pamiętać.
Również dla pokryw włazów studzienek kanalizacyjnych, znajdujących się na terenie zalewowym, są stosowne rozwiązania. Każdy z głównych producentów posiada w swojej ofercie włazy ze specjalnymi zabezpieczeniami przeciwzalewowymi, wytrzymującymi nawet nacisk 2 m słupa cieczy.
Oczywiście, rozwiązania te kosztują. Pytanie, czy więcej niż odbudowa domów, pozostaje retoryczne.
Dużym zagrożeniem dla stanu sanitarnego są zawartości szamb. Jednak problem w zasadzie jest do rozwiązania bez specjalnych uwarunkowań. Zgodnie z dyrektywą ściekową i Prawem wodnym, od 1 maja 2004 r. nie powinno być „nowych” szamb. Stare winny być wywożone, zgodnie z bilansem ścieków i ich możliwością pojemnościową. Dla pięcioosobowej rodziny jest to ok. 180 m3 ścieków rocznie. Przy szambie o pojemności 5 m3 wywóz winien następować co 10 dni! Na skandaliczny brak nadzoru władz gminnych w tym zakresie zwrócił uwagę NIK w majowym raporcie o oczyszczaniu ścieków. Może wobec tego byłoby warto, by gminy i przedsiębiorstwa komunalne wprowadziły system kontrolny w tym zakresie? Przed wyborami samorządowymi to się jednak nie uda. Bez centralnych nakazów i restrykcyjnego prawa nic się nie zmieni w tym obszarze.
Bez podstawowych czynności kontrolnych i zabezpieczających nie uda się też zapewnić właściwej ochrony ujęć wodnych i głównych zbiorników wód podziemnych. Czy ktoś chce, czy nie, nie będzie decyzji urzędniczych o odgórnym nakazie ich ochrony, jest to system naczyń połączonych i dlatego potem przywrócenie równowagi tak długo trwa.
 
Studnie publiczne i awaryjne
Ostatnim zagadnieniem jest wielokrotnie wspominany problem zaopatrzenia ludności w wodę w sytuacjach kryzysowych. Przeglądając mapy topograficzne w skalach 1:10000 i 1:25000, można zobaczyć w każdej miejscowości co najmniej jedno kółeczko o średnicy ok. 3-4 mm z dużą czarną kropką w środku. To taktyczne, niezależne od wodociągów, źródła wody, wykonane w starych, całkowicie niesłusznych czasach (sięgających nawet 100 lat)! Zasada była prosta. Jedna niezależna studnia winna wystarczyć dla maksymalnie 3000 osób i znajdować się w odległości nie większej niż 800 m od potrzebujących. Potem nastąpiło przeobrażenie kraju. Wiele, a raczej wszystkie stare pałace, PGR-y, spółdzielnie itp. poszły w ręce prywatne. Razem z taktycznymi studniami. Poprawiano i nowelizowano prawo. Zarówno w prawie, jak i w rzeczywistości studnie publiczne i awaryjne zginęły, a co za tym idzie – nie ma możliwości awaryjnego zaopatrywania ludności w wodę. Można dowozić, ale… trzeba najpierw przejechać, a poza tym należy gdzieś beczkowozy napełnić. Może należałoby wrócić i odzyskać to wylane z kąpielą dziecko?
 
Zamiast zakończenia
Oczywiście, najlepiej krytykować. Sęk w tym, że o tych problemach wielokrotnie na łamach „Przeglądu Komunalnego” już pisano. Ostatnie kryzysowe doświadczenia mogą spowodować przyspieszenie przedmiotowych inwestycji. Przed kolejną 100-letnią powodzią i kolejnymi opadami. Choć przecież można dalej udawać, że w Polsce nie ma tornad, trzęsień ziemi, laharów i zmian klimatu. Zamiast jednak oczekiwać cudu, można wziąć się do pracy. Skorzystamy wszyscy.
 
 
Zenon Świgoń,
rzeczoznawca PZITS
Tytuł od redakcji