No i zawrzało! Choć za oknem „Syberia”. Tego, że projekt ustawy dotyczącej OZE wywoła w naszym środowisku żywe reakcje, można się było spodziewać. Ale liczbą analiz, opinii i komentarzy, które pojawiły się w minionych tygodniach – pomimo bardzo krótkiego czasu na konsultacje społeczne – można być zaskoczonym i… zbudowanym. Bo to oznacza, że mobilizacja „w narodzie” wciąż jest duża i ani kryzys, ani mróz, ani inne przeszkody nie zrażają nas do walki o swoje. Bo jest o co! Ba, w dłuższej perspektywie stawką może okazać się „być albo nie być” którejś z gałęzi OZE w takiej skali, która byłaby atrakcyjna dla przedsiębiorców, inwestorów i nabywców energii.
 

Nie da się ukryć, że opinie przychylne dla projektu ustawy są głosem cichej mniejszości. Przeważają oceny zdecydowane i krytyczne, a wśród nich są też takie, które nazywają ten projekt bublem, śmieciem lub katastrofą… Oczywiście największe emocje wyrażają te grupy, które na tej ustawie miałby stracić. A tym, co niemal wszystkich interesuje najbardziej, nie są procedury, lecz „konkrety” w postaci systemów wsparcia. I trudno się temu dziwić – zwłaszcza w sytuacji, gdy bankowcy już teraz niemal całkowicie wstrzymali finansowanie inwestycji w czystą energię. Dzieje się tak po prostu dlatego, że za dużo tu niewiadomych, a przecież banki bardzo nie lubią obstawiać nowych graczy, którzy będą startować w zawodach wg niepewnych niektórych reguł.
 

No właśnie, dwie kwestie nie ulegają wątpliwości. Po pierwsze, projektowi ustawy daleko do ideału i wprowadzenie postulowanych poprawek na pewno nie zlikwiduje wszystkich jego istotnych wad (np. braku odniesienia do zrównoważonego rozwoju). Po drugie, środowisko OZE nie ma już chyba czasu (i nerwów), by czekać na ewentualne opracowanie nowego projektu, tym bardziej że byłoby to oczekiwanie długie i bez żadnych gwarancji, iż opłacalne. Czas bez inwestycji i jasnych – choćby i miernych – perspektyw działa zdecydowanie na naszą niekorzyść! Oto więc tytułowy dylemat: czy lepiej już wkrótce chwycić w garść wróbla, czy raczej przyczaić się i cierpliwie czekać na tłustego gołębia, który może wcale nie przylecieć. Trudny wybór, więc emocji nie zabraknie.
A póki co, i mimo tęgiej zimy, w rolnictwie czas przekształceń. Producenci żywności w coraz większym stopniu stają się również producentami energii. Głównie na własne potrzeby. Zrozumienie ekonomicznej (i ekologicznej) szansy, jaką stwarza to połączenie, jest coraz większe. Ufam, że w tym przekonaniu utwierdzi mnie debata „Rolnictwo dla energetyki”, którą nasza redakcja organizuje w ramach kolejnej edycji rolniczego „okrągłego stołu”. Oj, przydałby się mocny powiew ciepłego optymizmu.
 

Urszula Wojciechowska
Redaktor naczelna