Z prof. Stefanem Kozłowskim, przewodniczącym Komitetu „Człowiek i Środowisko” PAN, rozmawia Alicja Kostecka


Ostatnie 15 lat przemian w ochronie środowiska w Polsce to czas sukcesów czy raczej zaprzepaszczonych szans?
W Polsce nastąpił zasadniczy przełom w ochronie środowiska, a wszystko zaczęło się od Okrągłego Stołu, przy którym nakreślono koncepcję gospodarowania zasobami przyrody, opartą na idei trwałego zrównoważonego rozwoju. Należy bowiem pamiętać, że Polska była potęgą górniczą świata, co jednak wiązało się z negatywnymi skutkami dla środowiska. Pod koniec lat 80. ubiegłego wieku 1/3 narodu polskiego mieszkała w strefach ekologicznego zagrożenia (było ich 27 i zajmowały 10% powierzchni kraju). Transformacja polskiej gospodarki spowodowała, że to zagrożenie w zasadniczy sposób zmalało. Właściwie każdy obszar górniczy, który powstawał w przeszłości, zamieniał się w obszar zagrożony. Nawet wybudowanie dwóch cementowni, w Rejowcu i Chełmie, powodowało, że na tym obszarze występowało ogromne zanieczyszczenie powietrza. Dzisiaj te same cementownie są już tak zmodernizowane, że nie powodują zagrożeń dla środowiska. Obecnie są jeszcze w Polsce obszary o dużym zanieczyszczeniu powietrza, ale dotyczy to głównie miast o dużym nasileniu komunikacyjnym. Jest to jednak związane z rozwojem transportu indywidualnego zamiast zbiorowego.

Ale w jaki sposób przekonać zwykłego Kowalskiego, który całe życie marzył o własnych „czterech kółkach”, żeby jednak porzucił swoje marzenia?
Myślę, że gdyby zorganizować Kowalskiemu sprawny transport miejski, to dałby się przekonać. Tymczasem obecnie ten sam Kowalski w swoich wymarzonych „czterech kółkach” tkwi w gigantycznych korkach, trując przy tym swoje naturalne środowisko. Są już przykłady wielkich miast, takich jak Kurytyba czy Porto Alegre w Brazylii, gdzie udało się w znacznej mierze wyeliminować ruch samochodowy. Dzięki znakomicie zorganizowanemu transportowi miejskiemu jazda własnym samochodem po prostu się nie opłaca. Obecnie istnieją już możliwości techniczne projektowania wielkich miast, które pozwalają eliminować nadmierny ruch samochodowy.

Przystąpienie Polski do Unii Europejskiej niesie za sobą ogromne szanse rozwojowe, ale jednocześnie wymusza na nas dostosowanie się do standardów, zwłaszcza w ochronie środowiska, które są bardzo kosztowne. Czy Polska będzie w stanie wypełnić zobowiązania akcesyjne w tym obszarze?
Unia narzuca nam ostre wymagania wypracowane przez wiele lat w krajach demokracji lokalnej, które przywiązywały ogromną wagę do zarządzania gospodarka komunalną. Polska ma w tej mierze znaczne zaległości, bo rozwojowi gospodarki komunalnej nie sprzyjał centralistyczny system zarządzania. Tymczasem w Traktacie Akcesyjnym przyjęto optymistyczne założenie, że do 2017 r. (z uwzględnieniem okresów przejściowych) Polska wypełni wymagania wszystkich dyrektyw w zakresie ochrony środowiska. Obawiam się jednak, że mimo pozyskania środków unijnych nie będziemy w stanie tego zrealizować. Wystarczy podać kilka przykładów z zakresu gospodarki komunalnej. Polska przyjęła Krajowy Program Oczyszczania Ścieków Komunalnych, realizację którego wstępnie oszacowano na 35 mld zł, ale już dwa lata później okazało się, że trzeba będzie wydać 42 mld zł. Realizacja polityki ekologicznej państwa na lata 2003-2006, z uwzględnieniem perspektywy lat 2007-2010, którą przyjął Sejm, ma kosztować 140 mld zł. Tymczasem tylko na realizację KPOŚK potrzeba 1/3 tych środków. To pokazuje, jak nieprecyzyjne są nasze szacunki. Program zakłada, że każda miejscowość powyżej 2 tys. mieszkańców będzie miała zorganizowany system zbierania odpadów i system kanalizacyjny. W Polsce zwodociągowano już znakomitą większość wsi, ale są one pozbawione kanalizacji. Trudno sobie wyobrazić, że biedne (w porównaniu do Europy Zachodniej) polskie gminy będą w stanie wybudować kanalizację. Wystarczy popatrzeć na Warszawę, która od lat nie potrafi rozwiązać kwestii oczyszczania ścieków: z ogromnym trudem budowana jest oczyszczalnia ścieków Warszawa-Południe, a północna część miasta nadal będzie pozbawiona oczyszczalni. To pokazuje, że nawet najbogatsze polskie aglomeracje nie potrafią rozwiązać tego problemu.
Podobne zagrożenia dotyczą Programu Gospodarki Odpadami, który po dwóch latach od wprowadzenia jest słabo realizowany.

Sytuację w tej sprawie miała poprawić znowelizowana w końcu lipca br. ustawa o utrzymaniu czystości. Ale czy wolny rynek jest dobrym rozwiązaniem dla ochrony środowiska?
Samorządy mają organizować selektywną zbiórkę odpadów, ale wiadomo, że nie wszystkie potrafią sobie z tym problemem poradzić. Trudno jest też gminom porozumieć się w celu zaplanowania budowy wspólnego składowiska odpadów – żadna nie chce mieć takiego obiektu na swoim terenie. W rezultacie odpady wozi się na duże odległości, trując przy tym środowisko naturalne. Przykładowo odpady ze wsi, w której mieszkam, wozi się aż pod Radom, bo na miejscu trudno jest zorganizować ich utylizację. Mamy też takie skandaliczne sytuacje jak w Warszawie, skąd część śmieci wywożona jest na teren Zielonych Płuc Polski, a wysypisko w Baniosze jest przykładem złej organizacji zarządzania odpadami.

Grożą nam więc zaległości w gospodarowaniu odpadami oraz w gospodarce ściekowej. Może ochrona środowiska jest tym obszarem, który nie znosi demokracji?
Na to wygląda. Podam tu inny przykład zagrożenia w gospodarce komunalnej. Polska ma ogromne zaległości w gospodarce wodnej. To może spowodować w najbliższym czasie wysokie podwyżki cen wody. Od 2000 r. w Europie obowiązuje Ramowa Dyrektywa Wodna. Z niewiadomych przyczyn Polska nie przystąpiła do jej wdrażania. Dyrektywa ta zakłada, że Polska będzie podzielona na poszczególne zlewnie rzeczne, dla których zostaną powołane zarządy zlewniowe. Tymczasem w Polsce w gospodarce wodnej nie dokonano podziału na zlewnie gospodarcze i nie wiadomo, ile ich będzie. W układzie europejskim Polska została podzielona na dwie zlewnie: Odrę i Wisłę. Zlewniowe podejście do gospodarki wodnej zakłada prowadzenie zintegrowanego systemu zarządzania wodą – w Polsce jest ono rozproszone w pięciu resortach. W takiej sytuacji nie da się prowadzić zintegrowanego zarządzania gospodarką wodną. W efekcie w kraju nie ma prawie wód w I klasie czystości, w II klasie jest ich bardzo mało, więcej zaś w klasie III. Stan zanieczyszczeń rzek w Polsce jest przerażający. Rzeka Świder, nad którą mieszkam, nie mieści się w żadnej klasie, choć jeszcze przed wojną stanowiła zaplecze rekreacyjne dla Warszawy. Zlewniowe podejście pozwoliłoby na lokowanie środków w górnych biegach rzek, dzięki czemu wydłużeniu uległaby strefa wód w I, II i III klasie czystości. W dodatku pieniądze na gospodarkę wodną w Polsce znajdują się w Narodowym Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Dlatego pierwszą rzeczą, którą należałoby zrobić, powinno być przesunięcie pieniędzy na wodę z tego Funduszu do poszczególnych zlewni. Gdyby występowało w kraju zlewniowe podejście do gospodarowania wodą, wówczas stałoby się jasne, gdzie te środki ulokować, aby uzyskać najlepszy efekt. Nie ma jednak takiej siły politycznej, która chciałaby tę zmianę przeprowadzić.

Czy w ogóle istnieje jakaś zgoda elit politycznych na prowadzenie jednolitej polityki ekologicznej?
Naszym nieszczęściem jest to, że nie mamy w Polsce żadnej partii politycznej, która poważnie traktowałaby sprawy ochrony środowiska. W Polsce obszar ten jest traktowany bardzo prymitywnie, jako miejsce do wygodnego obsadzania stanowisk. Główne zainteresowanie partii politycznych skierowane jest na NFOŚiGW, w którym znajdują się pieniądze. W związku z tym każdy poseł ma ambicję „dobrania się” do tych środków, aby w miejscowości, z której pochodzi, pozostawić jakiś trwały ślad i zapewnić sobie reelekcję w następnych wyborach. To powoduje, że środki z tego Funduszu są niewłaściwie lokowane.

W jaki sposób powinna być finansowana ochrona środowiska? Wszak pojawiły się nawet pomysły zlikwidowania wszystkich szczebli NFOŚiGW…
Partie polityczne, zwłaszcza przed wyborami, szermują różnymi modnymi hasłami, chcąc przypodobać się wyborcom. Hasło likwidacji rozmaitych funduszy centralnych nie jest nowe. Jest jednak przykładem, że partie polityczne nie rozumieją mechanizmów, które w tej chwili funkcjonują w europejskiej ochronie środowiska. Obecnie, gdy w Europie obowiązuje zlewniowy system zarządzania w gospodarce wodnej, nie można przejmować funduszy wodnych do budżetu centralnego. Budżet nie może finansować działań podejmowanych w zlewniach ani związanych z gospodarowaniem odpadami. Przejęcie tych pieniędzy jest nieporozumieniem i grozi niezrealizowaniem przyjętych programów w zakresie oczyszczania ścieków i gospodarki odpadami.

Za niezrealizowanie dyrektyw unijnych grożą nam zaś wysokie kary…
Komisja Europejska ukarała już wiele państw za nieprzestrzeganie przepisów dyrektyw. Na przykład Grecję ukarano wysoką grzywną za to, że nie wybudowała centralnego wysypiska śmieci. Przy tym należy pamiętać, że kary unijne są naliczane w skali dziennej. Polsce grozi to po zakończeniu okresów przejściowych, już w 2017 r. A więc zostało niewiele czasu. Będziemy, prawdopodobnie, płacić dotkliwe kary za niewywiązanie się z realizacji programu oczyszczania ścieków, gospodarowania odpadami i Natura 2000.
Tej świadomości nie ma jednak klasa polityczna. To, że w kraju nie rozumie się zagadnień związanych z ochroną środowiska, widać po Narodowym Planie Rozwoju, gdzie na ten obszar przeznaczono 10 mld euro, czyli ok. 40 mld zł na wszystkie zagadnienia, podczas gdy realizacja tylko jednej dyrektywy ściekowej ma kosztować 35 mld zł. Z tego wynika, że NPR z góry zakłada niezrealizowanie dyrektyw unijnych w ochronie środowiska.

Mamy jeszcze inne zobowiązania, takie jak postanowienia Szczytu Ziemi w Rio. Wiadomo już, że świat nie wywiązał się z postawionych sobie zadań. Jak na tym tle wypada Polska?
Obecnie w Polsce przechodzimy ogromny proces decentralizacji i bardzo wiele kompetencji przekazujemy w ręce regionów i województw. Analizowałem strategie rozwoju, które województwa musiały przygotować w związku z naszą akcesją do UE. Tylko kilka województw rozumie, co to jest zrównoważony rozwój. Regiony są nastawione na rozwój gospodarczy, a zapominają o przyrodzie. Widać wyraźnie, że strategie województw zostały przygotowane przy udziale środowisk ekonomicznych i dlatego brakuje w nich zapisów na temat zrównoważonego rozwoju.

Ale niemal wszystkie mają w tytułach, że są to strategie trwałego zrównoważonego rozwoju województwa…
W tytule można łatwo zawrzeć taką nazwę, ale trudniej ją wypełnić treścią. Mało tego, często wewnątrz tych opracowań można spotkać zapisy sprzeczne z ideą zrównoważonego rozwoju. Dla przykładu, województwo podkarpackie zapisało w swojej strategii, że ureguluje wszystkie rzeki górskie w Karpatach. Zapis ten w praktyce oznacza, że zniszczy się najcenniejsze tereny przyrodnicze, bo poprzez regulację tych rzek fala powodziowa będzie znacznie szybsza. To samo województwo przygotowało, zgodnie z ustawą, program ochrony środowiska, w którym powtórzono ten sam zapis. To pokazuje, że w samorządach ciągle jeszcze mamy słabą świadomość problematyki przyrodniczej i zrównoważonego rozwoju. Nawet nasz Sejm coraz częściej podejmuje ustawy sprzeczne z założeniami zrównoważonego rozwoju. Widać to choćby po zablokowaniu ustawy uzależniającej opłaty na import używanych samochodów od emisji spalin samochodów, zastopowaniu zielonej reformy, która sprzyjałaby zachowaniom proekologicznym czy po braku mechanizmów wspierających wykorzystanie energii geotermalnej. Ten brak świadomości ekologicznej w Sejmie fatalnie się odbija na kraju, bo powstaje szereg mechanizmów ekonomiczno-gospodarczych, które idą w odwrotnym kierunku niż świat.

Kto, Pana zdaniem, powinien budować tę świadomość?
Zaczyna się już od szkoły. Ale, niestety, reformę szkolnictwa, które miało się opierać na czterech głównych filarach (jeden stanowiła ekologia), zastopowano.