Ludwik Węgrzyn
prezes Zarządu Związku Powiatów Polskich
starosta bocheński

Po kilku miesiącach przedwyborczej burzy nastąpiło zjawisko nieuniknione w cywilizowanych, demokratycznych krajach, które jest oznaką (podobno) pełni swobód obywatelskich, a mianowicie wybory parlamentarne i prezydenckie.
Dzisiaj opadły już emocje przedwyborczej walki, a układ polityczny na najbliższe cztery lata jest jasny. Po wyborczych „kataklizmach” – bo tak właśnie trzeba nazwać całą kampanię w przeciętnym powiecie – pozostały wstrętne, zniszczone, oszpecone w walce politycznej „na śmierć i życie” plakaty i billboardy oraz tony śmieci, z którymi na szczęście dosyć sprawnie poradziły sobie służby komunalne. Pozostały dwie, o wiele bardziej niebezpieczne kwestie: pustka programowa na najbliższą perspektywę (nie tylko dla indywidualnego człowieka, lecz także – a może przede wszystkim – dla całych społeczności lokalnych) i ogromne złoża wzajemnej niechęci, a w niektórych przypadkach wręcz nienawiści przedstawicieli konkurujących partii i ugrupowań. Te straty najprawdopodobniej znów przyjdzie nam usuwać przez dłuższy czas.
Co przyniosła kampania wyborcza dla przeciętnej jednostki samorządu terytorialnego? Jako samorządowiec, a jednocześnie człowiek bezpośrednio i osobiście zaangażowany w kampanię wyborczą (kandydowałem do Sejmu RP), z pokorą i nieudawanym żalem muszę stwierdzić, że ani moja partia, ani pozostałe ugrupowania ubiegające się o mandaty w swoich programach nie zawarły treści (nie mówiąc o konkretach), które można by z prawdopodobieństwem przełożyć na praktyczny język i w oparciu o nie konstruować wizję Polski lokalnej na najbliższe lata. U progu kampanii wyborczej skrycie liczyłem, że ogromna liczba kandydatów na posła (kilkanaście tysięcy osób) potrafi przełożyć ogólniki ramowych centralnych programów wyborczych na pragmatyczne, nie tylko ogólnopolskie, lecz regionalne i lokalne plany działania, z których będzie coś wynikało dla powiatu, miasta czy gminy. Moje oczekiwania spaliły na panewce. Specjaliści od propagandy wręcz zakazywali mówienia o konkretach. W efekcie powstały programy, będące zlepkiem wzajemnie niespójnych, a czasem wręcz sprzecznych ze sobą haseł, sloganów czy wizji. Czy można bowiem mówić jednym tchem o poprawie pracy i działań administracji publicznej na rzecz społeczeństwa oraz stawiać tezę o konieczności znacznych ograniczeń wydatków na administrację? Przecież to oczywiste kłamstwo! Na pewno nie jest to światełko w tunelu, po wyjściu z którego zabłyśnie nam świetlana przyszłość, lecz „wpuszczanie” społeczeństwa w mroczny kanał! Nie twierdzę, iż nasza administracja publiczna jest idealna, uważam jedynie, że należy powiedzieć ludziom prawdę, nawet tę brutalną. Urzędnicy, jako pracownicy organów wykonawczych, tylko realizują to, co uchwalili posłowie i senatorowie. Nie oczekujmy dobrej realizacji złego prawa. Należy stworzyć takie przepisy, które będą czytelne nie tylko dla wybitnych specjalistów z zakresu prawa, ekonomii itp., lecz także – a może przede wszystkim – dla każdego obywatela. Wtedy nie będzie korupcji, przewlekłości postępowania czy nierzetelnego załatwiania spraw. Samo zapisanie w programie wyborczym, że zwiększy się odpowiedzialność urzędnika za błędne decyzje, przy braku zmiany i naprawienia obowiązującego prawa pozostanie wyłącznie tanim chwytem. W wyborach brała udział znaczna część parlamentarzystów minionej kadencji, zarówno tych z pierwszych stron gazet, z różnych komisji śledczych, jak i tych, o których mniej było słychać w ogólnopolskich mediach. Nie usłyszałem od żadnego z nich (przynajmniej na tych spotkaniach, w których brałem udział) słowa samokrytyki, żaden uczciwie nie powiedział, że złe prawo to także jego zasługa.
Najczęściej winni byli inni: opozycja albo koalicja, w zależności od tego, w jakich ławach zasiadali. Wyborcy oddali głosy i wśród wybrańców jest wcale niemały odsetek tych, którzy z gorliwością neofity chcą znowu reformować, naprawiać i wprowadzać istotne zmiany. Nie wierzę, że człowiek, który był posłem przez jedną, dwie, a może więcej kadencji jest w stanie wnieść coś nowego do obecnych, złych unormowań. Mój sceptycyzm dotyczy zarówno posłów z prawej, jak i z lewej strony sceny politycznej, tych liberalnych i tych socjalnych (nowe słowo – solidarnych).
Kolejne moje obawy budzi zapowiedź zwycięskich ugrupowań, które – usiłując stworzyć rząd – za sztandarowe zadanie stawiają sobie totalne zmiany personalne. Dosyć często ci sami ludzie mówili (jeszcze wcale nie tak dawno) o korpusie urzędniczym, rozdzieleniu stanowisk politycznych od administracyjnych oraz o stabilności kadr, profesjonalizmie i kompetencjach jako podstawowych kryteriach doboru tych kadr. Najbliższa przyszłość pokaże, czy „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Na razie karuzela ruszyła. Pierwszym, który poległ w tym „tańcu śmierci kadrowej”, jest dyrektor oddziału Narodowego Funduszu Zdrowia w Małopolsce, odwołany wbrew opinii Rady.
Światełkiem w tunelu moich mrocznych, jesiennych rozważań jest fakt, że w parlamencie prawie jedną czwartą stanowią samorządowcy, ludzie z doświadczeniem i praktyką. Oni przez lata pracy „na dole” na własnej skórze doświadczyli, co to znaczy złe prawo. Większość z nich znam, cenię i szanuję, dlatego jestem przekonany, że dla dobra społeczeństwa, dla Polski potrafią wznieść się ponad partyjne podziały i dyscypliny klubowe i poprawić to, co jest ważne dla naszego kraju. Wszystkim wybranym posłom i senatorom gratuluję uzyskania tego zaszczytnego mandatu i życzę samych udanych rozwiązań, jakie przyjmie Wysoka Izba.