Nie jest dla nikogo tajemnicą, że od samego początku byłem przeciwnikiem dyrektywy SUP. To histeryczna emanacja troski o środowisko, redagowana przy „zielonym stoliku”, bez rzetelnej analizy faktycznych procesów prowadzących do zanieczyszczania mórz i oceanów oraz skali problemu, który za pomocą mechanizmów SUPD (Single-Use Plastics Directive) zostaną rozwiązane… To ułamek procenta łącznej masy odpadów z tworzyw sztucznych trafiających co roku do środowiska, zaś aparat legislacyjny ustawiony na straży tej drobiny jest gigantyczny i prawdziwie godny lepszej sprawy. Cóż, opinia publiczna była zbulwersowana obrazami „wysp plastiku” pływających po oceanie oraz cierpiącego żółwia na Galapagos z plastikową słomką w nosie. Proekologiczna władza „zielonej Europy” musiała pilnie zrobić coś spektakularnego i błyskawicznego. Nie było czasu na myślenie – należało działać. 

Wysłano więc na plażę grupę aktywistów i pozbierano wszystko, co morze wyrzuciło na brzeg. Ponieważ ani szklane butelki (z wyjątkiem tych z listami rozbitków), ani metalowe puszki czy inny złom raczej nie pływają, zdobyczą aktywistów stały się pływające w wodzie odpady z tworzyw sztucznych. Sporządzono ich długą listę i zaczęto liczyć i/lub ważyć, by stworzyć „listę rankingową” zanieczyszczeń, kt&oa...