Wojciech Sz. Kaczmarek

Jakby nie spojrzeć koniec czerwca i początek lipca, kiedy piszę ten tekst, były niezwykle ciekawe. Pogubił się nawet mój idol, „genetyczny” poseł Suski. Sam widziałem. Przestał się uśmiechać.
Licznie zebranym na ogólnopolskiej konferencji burmistrzom, wójtom itd. premier ogłosił termin wyborów samorządowych – 12 listopada. Ciekawe, że od 1998 r. wypadają one coraz później – oraz, że zmiany w ordynacji do tychże, nastąpią dopiero po wzmiankowanych wyborach.
Z innych doniesień, jako najbardziej doniosłe należy potraktować oświadczenie, iż nie ma problemu finansowego ponieważ, po prostu, nie ma finansów. Zaiste krótko i treściwie. Sprawa odnosiła się do finansowania oświaty i od razu przypomniał mi się minister Dera, który w analogicznej sytuacji apelował, by nie mylić MEN-u z mennicą.
Odniesiono dalsze liczne sukcesy w walce z wszechobecnym układem, czyli sanacja życia politycznego i społecznego uległa dalszemu pogłębieniu. Gospodarka przyspieszyła, bezrobocie gwałtownie maleje, premier pootwierał rynki pracy, co prawda tylko na Zachodzie, ale nic to, ludziska zawierają związki, kupują wyposażenie domowe, inflacja na najniższym w Europie poziomie. Wykrywalność korupcji, patologii oraz zboczeń seksualnych zaiste porażająca. Służby wreszcie zakasały rękawy. Musi to wszystko być prawdą, bo przecież ugrupowanie, które to obwieszcza nigdy, ex definitione, nie mija się z prawdą. I to wszystko już po ośmiu miesiącach rządzenia zrujnowanym krajem, dręczonym przez bezrobocie, układy i korupcję. Aż się prosi, by dać się pociągnąć i dołączyć, poprzeć.
Osiągnięcia byłyby naprawdę imponujące, gdyby nie dwie – jak dotąd – porażki poniesione w walce z układem: pierwsza ze służbami – Gilowska, a druga z układem trawiennym. Rzucają one, niestety, pewien cień na jasny horyzont całokształtu dokonań. Dodatkowo, pewien niemiecki brukowiec, niejaki „Die Tageszeitung” pozwolił sobie na czyn zupełnie nieobyczajny pisząc szyderczo o pewnym, wyczekiwanym przez naród, a jedynym poprawnym politycznie układzie… rodzinnym.
Co tam, o trochę nie chodzi. Będzie jeszcze lepiej. Zmęczonego osiąganiem w sprinterskim tempie sukcesów premiera, którego nie wiadomo dlaczego „Frankfurter Allgemeine Zeitung” nazywa rodzinną marionetką, zastąpił lider, który da nowy impuls rozgrzanemu już przez dotychczasowe sukcesy zespołowi. Jest on tym zawodnikiem, który domaga się przyspieszenia, wzywa drużynę do zwiększenia pressingu i parcia do przodu. Koniec z dryblowaniem w środku boiska. Liczą się bramki. Już nie wystarczy być ofensywnym pomocnikiem, potrzeba napastników.
Sądy przewlekle prowadzą postępowania? Zmniejszyć nabory. Wystarczy prokurator. Ten będzie wiedział co zrobić. W razie potrzeby wyda się polecenie. Nie wiadomo jeszcze co z adwokatami. W końcu tylko zawracają głowę i mącą klarowny obraz przestępstwa oraz dzielą włos na czworo, a przecież wiadomo, że „brak dowodów to dowód, że były ale je zniszczono” i „poszlaki są dowodami” (to są cytaty!).
Nie będzie już więcej plotek o napięciach między rządem a partią, czy nie daj Boże, prezydentem. Hierarchia jasna i oczywista dla każdego.
Zapachniało powrotem znanego, bliskiego mej młodości i zrozumiałego schematu: „Partia nasza i rząd…”. I jeszcze stronnictwa wspierające. O innym, co prawda, charakterze. Cykle Hegla nigdy nie były doskonałe.
Po sukcesach na boisku wielkiej polityki czas na prowincję zwaną niegdyś terenem. Teren to ulubione określenie minionego okresu: „Gdzie jest towarzysz sekretarz? W terenie.” Na pierwszy rzut Warszawa. Nigdy bym się nie spodziewał, prezydentura tej gminy jest „ważniejsza niż premierostwo” (to też jest cytat). Najlepsze siły na Warszawę. Co za ukłon w stronę samorządu! Ale panowie, co z resztą? Z Krakowem, Wrocławiem, Poznaniem. Mamy trzech wicepremierów. Jeszcze jest czas. W końcu nie wiadomo nawet, czy termin 12 listopada w dalszym ciągu obowiązuje.

Tytuł od redakcji