Z Radosławem Gawlikiem, laureatem Nagrody Pracy Organicznej w Ochronie Środowiska w 2010 r., rozmawia Piotr Strzyżyński
 
Jak to się stało, że został Pan ekologiem?
Już w trakcie studiów interesowałem się środowiskiem i nawet chciałem zmienić kierunek nauki na „ekologiczny”, ale w Wyższej Szkole Transportu i Łączności w Żylinie w ówczesnej Czechosłowacji, gdzie się uczyłem, nie było takiego kierunku. Pracę magisterską obroniłem jednak z energochłonności różnych rodzajów transportu. Już wtedy szła ona w kierunku wyboru, co jest bardziej efektywne pod kątem oszczędzania energii i ochrony atmosfery. Po zakończeniu studiów, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, wróciłem do Polski. PKP zostało wówczas zmilitaryzowane, a ja nie chciałem pracować na takiej kolei. Zacząłem więc uczyć matematyki w szkołach podstawowych. W trakcie stanu wojennego działałem w ruchu Wolność i Pokój (WiP) oraz w jawnych strukturach Solidarności, z której rekomendacji brałem później udział w obradach podstolika ekologicznego Okrągłego Stołu.
W WiP-ie organizowaliśmy różne protesty, m.in. przeciwko budowie elektrowni atomowej w Żarnowcu i Klempiczu. Istotne było też „poznawanie postkomunistycznego dziedzictwa”, bo w czasach realnego socjalizmu w Polsce degradacja środowiska była objęta ścisłą cenzurą. Ale my docieraliśmy do tych informacji i one pojawiały się m.in. w gazetkach i publikacjach podziemnych. Była to zatem dziwna droga, która doprowadziła mnie do Sejmu i nawet na 2,5 roku – do rządu.
Tak właśnie, będąc z wykształcenia kolejarzem, z zainteresowania stałem się „ekologiem”, choć wolę o sobie mówić, że zajmuję się ochroną środowiska i zrównoważonym rozwojem.
Jak Pan wspomina pracę w Ministerstwie?
To był trudny okres. Zanim tam trafiłem, osiem lat pracowałem już w Sejmie, gdzie byłem min. wiceprzewodniczącym Komisji Ochrony Środowiska. Miałem zatem mocny szlif, jeśli chodzi o zagadnienia środowiskowe, aczkolwiek bycie w Sejmie a bycie w rządzie to coś zupełnie innego. Nieporównanie większa odpowiedzialność, ale i wpływ na rzeczywistość.
Tworzenie prawa jest rzeczą odpowiedzialną i wielu parlamentarzystów, wbrew ich częstej krytyce medialnej, jest tego świadomych. W każdym parlamencie są osoby bardzo zaangażowane, osoby bierne oraz margines nieuczciwych. Około 30% parlamentarzystów pracuje niemal 24 godziny na dobę, wielu innych pracuje sumiennie. A media pokazują głównie tych kilku nieuczciwych. I ludzie przez ten pryzmat oceniają cały parlament.
 
Czasem oceniają też przez pryzmat stanowionego prawa – a z tym bywa różnie…
Zgadza się, ale stanowienie prawa jest procesem złożonym. Zresztą cały system tworzenia prawa wymaga reformy, choć obawiam się, że nie ma na to mądrych, bo giniemy pod presją ciągłego dostosowywania prawa. Wcześniej wychodziliśmy z komuny – trzeba było zmienić system prawny. W tej chwili jesteśmy w strukturach Unii Europejskiej, gdzie przez cały czas powstają nowe przepisy, które musimy przenosić do prawa krajowego. Radą mogłoby być zatrudnienie lepszych ekspertów, zapewnienie lepszej jakości obsługi legislacyjnej wokół parlamentu i rządu, ale na to potrzeba znaczących środków. Zawsze jednak twierdziłem, że trzymanie kiepskich urzędników i doradców też kosztuje – i to niejednokrotnie wiele więcej, bo później mamy do czynienia z wdrażaniem kiepskiego prawa, z procesami odszkodowawczymi i wyjaśnianiem zagmatwanego prawa. By mieć dobrych urzędników, trzeba im dobrze zapłacić.
 
A wracając do pracy w resorcie?
Sprawując urząd wiceministra, wraz z zespołem „odkurzyliśmy” przygotowany przez naszych poprzedników program współpracy Ministerstwa z organizacjami pozarządowymi. Wprowadziliśmy go w życie i w trakcie naszego działania bardzo prężnie to funkcjonowało. Czasem, gdy widziałem, że dany projekt jest dobry, starałem się go poprzeć w NFOŚiGW, pisząc dla niego rekomendację. Możliwość pomocy dobrym inicjatywom dawała mi wiele satysfakcji. Czasem pomagałem w projektach, nad którymi urzędnicy nie mieli czasu się pochylić – delikatnie ingerując, np. nakazując urzędnikowi poświęcić czas jakiejś sprawie. Tak było np. z genezą fokarium na Helu.
Przez pewien czas próbowałem też reformować gospodarkę wodną. Nawet wraz ze współpracownikami przygotowałem niezłą ustawę, ale – niestety – zwyciężyli zwolennicy regulacji Odry i prostowania rzek. Po roku pracy nad ustawą odebrano mi tę kompetencję – wyjęto tę kwestię z zakresu zadań resortu środowiska i przekazano bezpośrednio do kancelarii premiera. Wszyscy się ze mną zgadzali, że te zadania powinny być w zakresie działań naszego resortu, ale politycy z AWS-u się dogadali i w ten sposób zostałem z tego „wykolegowany”. Byłem sfrustrowany tą sytuacją. Niestety, efekt jest taki, że ustawa Prawo wodne jest zła, co potwierdzają osoby, które muszą stosować jej przepisy. Tak naprawdę jedyne, co trzymało mnie w resorcie jeszcze przez rok po tym odsunięciu, to była właśnie możliwość pomocy ludziom w realizacji dobrych projektów.
 
Ta ministerialna frustracja nie zraziła Pana do polityki…
Po rozpadzie koalicji i wystąpieniu z rządu na dwa lata wróciłem do Sejmu. Startowałem w kolejnych wyborach, ale do Parlamentu wraz z Unią Wolności już się nie dostałem. Powiedziałem więc sobie: 12 lat w Sejmie wystarczy i wróciłem do działalności w organizacjach pozarządowych. Zacząłem działać w Eko-Unii, przez jakiś czas prowadziłem Polską Zieloną Sieć (PZS). Od razu też myślałem, żeby założyć partię Zielonych. Rozpoczęliśmy proces jej budowy w oparciu o Forum Ekologiczne Unii Wolności i o środowiska feministyczne i gejowskie. Zieloni 2004 powstali w 2003 r. i teraz – po siedmiu latach – odnieśliśmy pierwsze sukcesy. Mamy pięciu radnych w różnych województwach. Do tej pory nie udało nam się jednak przebić na szerszej arenie, choć wszyscy się zgadzają, że Polska potrzebuje zielonych działaczy w Sejmie. Na co dzień jednak pracuję przede wszystkim w organizacjach pozarządowych.
 
Na czym skupia się Pańska działalność w organizacjach ekologicznych?
Opisując swoją aktywność, chętniej używam określenia „działanie na rzecz zrównoważonego rozwoju”. Obecnie kończymy trwający od blisko pięciu lat projekt poświęcony ochronie Bałtyku. Pokazujemy, że żyjemy w zlewni Bałtyku i codziennie, odkręcając kran, łączymy się z nim, że co drugi mieszkaniec zlewni Bałtyku to Polak. Jeśli zatem będziemy porządnie gospodarować wodami i ściekami, to jest szansa, że Bałtyk będzie się odradzał i osiągnie zapisany w dyrektywie morskiej „dobry stan wód”. Nasze działania na rzecz Bałtyku trafiają na dobry grunt w całym kraju. Ten projekt ma nie tylko charakter „ochroniarski”, doprowadził także do powstania Partnerstwa dla Bałtyku. W tej chwili mamy na liście ok. 500 – 600 osób, które biorą udział w naszych konferencjach i stanowią opiniotwórcze lobby. Są w tym gronie zarówno organizacje społeczne, naukowcy, urzędnicy, jak i rybacy. Organizując szereg spotkań, przełamujemy bariery między uczestnikami. Mało kto zdaje sobie sprawę, jak bardzo Bałtyk jest w tej chwili zagrożony, że niszczymy wydmy i plaże, które tak naprawdę są mikrooczyszczalniami i pełnią niesamowicie ważną funkcję w ekosystemie morza. Tymczasem 6-8 mln ludzi, którzy co roku przyjeżdżają latem nad polską część Bałtyku, powoduje tam konkretne dewastacje. I nie sposób temu przeciwdziałać, bo urzędy są słabe. W tej chwili jesteśmy na etapie składania skargi do Komisji Europejskiej w sprawie niszczenia na Helu siedlisk Natura 2000. Naturalne brzegi Mierzei Helskiej, trzcinowiska, solniskowe łąki są sukcesywnie zasypywane przez nieuczciwych właścicieli kempingów, którzy przywożą tam wywrotki piachu, żeby mieć większą przestrzeń na postawienie przyczep kempingowych i zarabianie pieniędzy. Sprawa jest znana, opracowane są raporty, a oni mogą zapłacić kilkusetzłotowy mandat i mieć problem z głowy. Ta niemoc państwa denerwuje.
Duża część Kampanii Bałtyckiej to także działania na rzecz zmniejszenia presji rybołówstwa na zasoby oraz współpraca przy reformie Wspólnej Polityki Rybackiej. Przyświeca nam hasło – „Bez ryb nie ma zdrowego ekosystemu. Bez ryb nie ma rybołówstwa”.
Obecnie rozpoczynamy projekt zachowania populacji motyli i ich siedlisk (łąki i pastwiska) w południowo-zachodniej Polsce. Chcemy włączyć do ochrony ok. 1000 ha siedlisk łąk na obszarach Natura 2000. Najważniejsze przewidywane efekty to ustabilizowanie i stworzenie warunków do wzrostu populacji rzadkich motyli, zachęcenie rolników do trwałej pracy na rzecz przyrody połączonej z zachętami z programów rolnośrodowiskowych na tym obszarze. Chcemy pokazać, że Natury 2000 nie należy się bać.
Zaangażowaliśmy się również w działania na rzecz rozwoju obszarów wiejskich. Wspieraliśmy – m.in. w 2004 r. – powstanie partnerstwa Doliny Dobrej Widawy i lokalnej grupy działania.
Podejmujemy ponadto inicjatywy związane z edukacją w zakresie gospodarki odpadami. Przez kilka ostatnich lat rozkolportowaliśmy kilkanaście tysięcy egzemplarzy zeszytów, zawierających konspekty dla nauczycieli, dotyczące sposobu postępowania z różnymi rodzajami odpadów.
 
Jakie, Pana zdaniem, najważniejsze wyzwanie stoi przed światem w zakresie zrównoważonego rozwoju?
Najgroźniejsze w tej chwili są zmiany klimatyczne. Jestem katastrofistą. Póki nie zdarzy się katastrofa, która ewidentnie związana będzie ze zmianami klimatu, pociągająca za sobą liczne ofiary, to świat się nie zmieni i nadal będą wygrywały narodowe, lokalne i biznesowe egoizmy. Katastrofa taka musiałaby dotknąć bogatych krajów, by coś mogło się zmienić.
W zakresie ochrony klimatu liderem staje się Europa. Przodują tu Anglicy, Niemcy, Francuzi i Skandynawowie. To są kraje, które widzą w tym już nie tylko ekologię, ale także aspekty gospodarcze, w tym możliwość zdobycia przewagi konkurencyjnej. Europa ma szansę wyprzedzić na tym polu Chiny i Stany Zjednoczone. Szkoda, że nie widzą tego nasi politycy, którzy wierzą, że w XXI w. będą mogli budować w Polsce skansen węglowo-jądrowy. Przecież nie wycofamy się z węgla z dnia na dzień, to jest proces na 30 lat, ale im później zaczniemy, tym większe poniesiemy straty.
Są też, oczywiście, inne zagrożenia globalne, jak choćby wykorzystywanie genetycznie modyfikowanych organizmów czy niszczenie cennych przyrodniczo siedlisk.
 
Jak ocenia Pan poziom ekoświadomości Polaków?
Optymistyczny jest przykład Rospudy. To pokazuje, że gdy ludziom dostarczy się informacje, to wybór nie jest najgorszy. Ale są też, niestety, słabości. Brakuje np. świadomych konsumentów i wiedzy o tym, co powoduje kupno określonego produktu. Pomocny mógłby być obowiązek oznaczania produktów pod kątem ich wpływu na środowisko i na sytuację społeczną.
Gdyby konsumenci wiedzieli, jak np. w Kostaryce wygląda produkcja ananasów, to przestaliby je kupować. Dochodzi tam do olbrzymiej dewastacji środowiska i wyzysku pracowników. Kupując te owoce, wspieramy to. Gdybyśmy ogłosili bojkot tych produktów, to prawdopodobnie odpowiedzialne za tę sytuację koncerny szybko by zmieniły swoje postępowanie.
 
Często o działaczach ekologicznych mówi się, że to „ekooszołomy”. Osobną kategorią są organizacje, które protestują przeciwko inwestycjom, udowadniając, że dana lokalizacja jest wartościowa przyrodniczo, a gdy na ich konto wpłynie określona kwota, to tej niebywałej wartości już tam nie ma. Jak Pan to postrzega?
Zacznijmy od „ekołapownictwa”. Gdy byłem szefem PZS, głośna była historia ekołapówek na rzecz dwóch organizacji. Wtedy opracowaliśmy kartę etyczną i bardzo wyraźnie odcięliśmy się od tego typu działań. Takie przypadki trzeba zgłaszać do prokuratury albo przesłać nam dokumenty, a my jako organizacja się tym zajmiemy, bo takie działania uderzają, niestety, też w nasze dobre imię. Chcemy tych gangsterów tępić. Ale podkreślam – „łapownicy” to margines. Większość organizacji ekologicznych działa z uczciwych pobudek.
Natomiast „ekooszołomy” to inna bajka. Oczywiście, może zdarzyć się ktoś „nawiedzony”, ale bardzo często jest to wytrych do obrażania ludzi, którzy działają dla ochrony środowiska. Mówi się im wtedy: stajecie w obronie jakichś motylków czy żabek, a my tu musimy zrobić dwupasmową drogę, jesteście „ekooszołomy”. Ale trzeba zrozumieć, że organizacje ochrony przyrody są rzecznikiem żab i motyli, bo one nie mają głosu, a są elementem zdrowego ekosystemu z człowiekiem na górze. Ktoś czasem musi powiedzieć „stop” i zaproponować, by także w interesie naszego gatunku poprowadzić tę drogę inaczej…
 
Co dla Pana znaczy przyznana nagroda?
Była dla mnie olbrzymim i miłym zaskoczeniem. Znalezienie się w takim świetnym towarzystwie to prestiż i zaszczyt. To daje satysfakcję i dodatkowego „kopa”.
 

Współpraca: Barbara Kostrzewska i Katarzyna Terek