Wszystkie chwyty dozwolone
Wojciech Sz. Kaczmarek
Mija 16 lat od wydarzeń, które zmieniły w naszym kraju wszystko, począwszy od systemu politycznego, a skończywszy na sposobie życia każdego z nas, oddzielnie i zbiorowo. 16 lat to wystarczająco dużo czasu, by do głosu doszło kolejne pokolenie, a jednocześnie zbyt mało, by odeszła generacja schodząca. Stąd też nastąpiło zderzenie wyobrażeń i doświadczeń tych, którzy doświadczyli na własnej skórze realnego socjalizmu oraz demokracji sterowanej i po prostu jakoś musieli to przeżyć, z wyobrażeniami tych, którzy znają to z opisu, opowiadań czy rozmów w domu.
Podział nie jest jednak tak prosty, by ograniczyć go do jakiejś umownej linii dzielącej generacje. Granica doświadczeń przebiega również w poprzek. Nie wszyscy, którzy tak chętnie zabierają głos, pouczając, jak należało się zachowywać i jaką postawę przyjmować, są ludźmi młodymi. Wielu z nich jest w średnim wieku i z całą pewnością zna ówczesne realia i możliwości. Dodatkowego kolorytu nasilającej się przed wyborami dyskusji dodaje stosowana w niej frazeologia rodem z magla lub – jak kto woli – spod kiosku z piwem. Dziwnie jednak przypominająca frazeologię stosowaną na co dzień przez ówczesne ośrodki propagandowe. Nawet adresat jest ten sam.
Powoli czuję się zdrajcą i tchórzem. Nie, nikt mnie jeszcze tak nie nazwał. Należę jednak do tego pokolenia, które w 1980, a potem w 1989 r. zaryzykowało – myślę, że to właściwe słowo – podjęcie próby zmiany stanu, w którym przyszło nam przeżyć znaczną część naszego życia. Wcale tak dużo tych ryzykantów nie było. Dowiadujemy się właśnie, iż – aprobując ustalenia okrągłego stołu z jego następstwami i próbując przebudować państwo – uczestniczyliśmy w czymś wstrętnym, w narodowej zdradzie, która w prostej linii doprowadziła do wszelkiego zła moralnego. Tak głębokiego, że można je tylko wypalić. Mówią tak nie tylko uczestnicy opozycji głęboko zakonspirowanej, tak głęboko, że nikt o nich nie słyszał, jak przewodniczący pewnej partii, lub ci, którzy na początku stanu wojennego na gwałt pozbywali się wszystkiego, co mogło ich obciążyć. Mówią tak, niestety, również ci, którzy muszą wiedzieć, jak było, a którzy przyjęli, iż jest to ścieżka prowadząca prosto na listy kandydatów, a potem do parlamentu. Byle następne cztery lata.
Problem nie jest nowy, obserwuję go od początku, od 1990 r., kiedy pierwsi zniesmaczeni poziomem ataków zwolenników dawnych układów, ale także niedawnych kolegów odsuwali się powoli, pozostawiając wolne miejsce swym krytykom. Rzecz w tym, że dopiero od niedawna stał się on tak wszechobecny i chamski. Tak pełny nienawiści do wszystkiego, co inne. Sprawa jest prosta: trzeba wykończyć przeciwnika czy choćby tylko konkurenta. Każdy chwyt dozwolony. Proste kłamstwo, insynuacja, pomówienie, kalumnia, podpieranie się dekomunizacją. Byle podważyć wiarygodność. Wszystko, co prowadzi do celu.
Nie wiem, ale hasło “łapaj złodzieja” nieodmiennie kojarzy mi się z próbą skierowania uwagi na innych. W swoim czasie był pewien “mąż stanu”, który mawiał: kłam, a zawsze coś z tego wyniknie. Faktycznie, wynika, tylko trudno ten wynik przewidzieć. I był też taki, który mawiał, iż na kłamstwie można przejść cały świat. Także prawda, tylko wrócić się nie da.
Nie można rozpocząć pokrzykiwania i na nim zakończyć. Od słowa, pod groźbą utraty wiarygodności, trzeba przejść do czynu. Jakie te czyny mogą być? Na razie lustrujmy, kogo tylko się da. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego lustracja uczelni ogranicza się do funkcyjnych. Przecież wychowaniem młodzieży zajmują się raczej ci, którzy funkcji nie pełnią. Być może muszą odczekać na swoją kolejkę, w której pomału stanęliśmy wszyscy.
Jest jednak nadzieja. Świata nie da się zbudować na nienawiści, kłamstwie, oszustwie i pomówieniu.
Mija 16 lat od wydarzeń, które zmieniły w naszym kraju wszystko, począwszy od systemu politycznego, a skończywszy na sposobie życia każdego z nas, oddzielnie i zbiorowo. 16 lat to wystarczająco dużo czasu, by do głosu doszło kolejne pokolenie, a jednocześnie zbyt mało, by odeszła generacja schodząca. Stąd też nastąpiło zderzenie wyobrażeń i doświadczeń tych, którzy doświadczyli na własnej skórze realnego socjalizmu oraz demokracji sterowanej i po prostu jakoś musieli to przeżyć, z wyobrażeniami tych, którzy znają to z opisu, opowiadań czy rozmów w domu.
Podział nie jest jednak tak prosty, by ograniczyć go do jakiejś umownej linii dzielącej generacje. Granica doświadczeń przebiega również w poprzek. Nie wszyscy, którzy tak chętnie zabierają głos, pouczając, jak należało się zachowywać i jaką postawę przyjmować, są ludźmi młodymi. Wielu z nich jest w średnim wieku i z całą pewnością zna ówczesne realia i możliwości. Dodatkowego kolorytu nasilającej się przed wyborami dyskusji dodaje stosowana w niej frazeologia rodem z magla lub – jak kto woli – spod kiosku z piwem. Dziwnie jednak przypominająca frazeologię stosowaną na co dzień przez ówczesne ośrodki propagandowe. Nawet adresat jest ten sam.
Powoli czuję się zdrajcą i tchórzem. Nie, nikt mnie jeszcze tak nie nazwał. Należę jednak do tego pokolenia, które w 1980, a potem w 1989 r. zaryzykowało – myślę, że to właściwe słowo – podjęcie próby zmiany stanu, w którym przyszło nam przeżyć znaczną część naszego życia. Wcale tak dużo tych ryzykantów nie było. Dowiadujemy się właśnie, iż – aprobując ustalenia okrągłego stołu z jego następstwami i próbując przebudować państwo – uczestniczyliśmy w czymś wstrętnym, w narodowej zdradzie, która w prostej linii doprowadziła do wszelkiego zła moralnego. Tak głębokiego, że można je tylko wypalić. Mówią tak nie tylko uczestnicy opozycji głęboko zakonspirowanej, tak głęboko, że nikt o nich nie słyszał, jak przewodniczący pewnej partii, lub ci, którzy na początku stanu wojennego na gwałt pozbywali się wszystkiego, co mogło ich obciążyć. Mówią tak, niestety, również ci, którzy muszą wiedzieć, jak było, a którzy przyjęli, iż jest to ścieżka prowadząca prosto na listy kandydatów, a potem do parlamentu. Byle następne cztery lata.
Problem nie jest nowy, obserwuję go od początku, od 1990 r., kiedy pierwsi zniesmaczeni poziomem ataków zwolenników dawnych układów, ale także niedawnych kolegów odsuwali się powoli, pozostawiając wolne miejsce swym krytykom. Rzecz w tym, że dopiero od niedawna stał się on tak wszechobecny i chamski. Tak pełny nienawiści do wszystkiego, co inne. Sprawa jest prosta: trzeba wykończyć przeciwnika czy choćby tylko konkurenta. Każdy chwyt dozwolony. Proste kłamstwo, insynuacja, pomówienie, kalumnia, podpieranie się dekomunizacją. Byle podważyć wiarygodność. Wszystko, co prowadzi do celu.
Nie wiem, ale hasło “łapaj złodzieja” nieodmiennie kojarzy mi się z próbą skierowania uwagi na innych. W swoim czasie był pewien “mąż stanu”, który mawiał: kłam, a zawsze coś z tego wyniknie. Faktycznie, wynika, tylko trudno ten wynik przewidzieć. I był też taki, który mawiał, iż na kłamstwie można przejść cały świat. Także prawda, tylko wrócić się nie da.
Nie można rozpocząć pokrzykiwania i na nim zakończyć. Od słowa, pod groźbą utraty wiarygodności, trzeba przejść do czynu. Jakie te czyny mogą być? Na razie lustrujmy, kogo tylko się da. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego lustracja uczelni ogranicza się do funkcyjnych. Przecież wychowaniem młodzieży zajmują się raczej ci, którzy funkcji nie pełnią. Być może muszą odczekać na swoją kolejkę, w której pomału stanęliśmy wszyscy.
Jest jednak nadzieja. Świata nie da się zbudować na nienawiści, kłamstwie, oszustwie i pomówieniu.