Wyzwalająca prawda
Wojciech Sz. Kaczmarek
Usiłując znaleźć coś, co pozwoliłoby załatać permanentną dziurę w rodzinnym budżecie uniwersyteckiego adiunkta z trójką dzieci, w drugiej połowie lat 70. wpadłem na pomysł wykorzystania znajomości języków. Złożyłem więc stosowny wniosek do stosownej instytucji i z pewną niecierpliwością oczekiwałem pozytywnego – a jakże – wyniku postępowania. Długo nic się nie działo. Pewnego wieczoru przed drzwiami pojawił się wyraźnie zmęczony, starszy już osobnik z dystynkcjami sierżanta na milicyjnym mundurze. Zarówno pora wizyty, jak i gość wydali mi się zdumiewający. Błyskawiczny rachunek sumienia. Gość, dzielnicowy, zjawił się w związku z mą chęcią zostania tłumaczem przysięgłym, by przeprowadzić wywiad środowiskowy. Z wdzięcznością przyjął propozycję wypicia kawy (towar już wówczas deficytowy) i przystąpił do zadawania pytań. Krewni za granicą? Gdzie? Nadużywanie alkoholu? Awantury domowe? Bicie żony? Jakieś libacje? Sporządził odpowiednie notatki i stwierdził, iż są zgodne z opinią lokalnego społeczeństwa, z którą to opinią, oczywiście, zapoznał się wcześniej. Nie wyjaśnił, co znaczy owo lokalne społeczeństwo, ale chodziło chyba o dozorcę, zwanego wtedy gospodarzem domu, i pewnego emerytowanego milicjanta. W każdym razie społeczeństwo stanęło na wysokości zadania. Pogadaliśmy z godzinkę, wróciła żona z dziećmi, rozmowa się urwała. Po paru miesiącach zostałem zaprzysiężony.
Początek lat 90. Społeczeństwo nadal wypełnia „patriotyczne obowiązki”. Teraz ja dostaję przepojone obywatelską troską o czystość ojczyzny obywatelskie doniesienia. Na wszelki wypadek bez adresu i nadawcy, a jeżeli już się trafiają, to są fałszywe. Prawdziwe są tylko dane adresowe bohaterów listów. Kowalski bierze łapówki, bo skąd by miał na…, Wiśniewska z Frąckowiakiem zajmują za duże mieszkanie, bo żyją na kocią łapę, a on ma żonę i dzieci w…, Nowak studiował w Moskwie i ma żonę Rosjankę, co tu robi Kubanka Hernandez, Malinowska ma kochanka milicjanta, biskup i portierka byli folksdojczami, prokurator… i sędzia… przed 1990 r. postępowali niezgodnie z… Nie pamiętam już wszystkich przejawów „obywatelskości”, ale różnorodność poruszanej tematyki przekraczała wyobraźnię. Wydawało się, iż autorzy „wiedzą” niemal wszystko, a na pewno musieli włożyć sporo wysiłku w to, by te informacje pozbierać.
Dałem sobie słowo, że nie zająknę się na temat autolustracji, gdyż temat to sam w sobie obrzydliwy. W końcu moja generacja jest przyzwyczajona do ślubowań, przyrzeczeń i czego tam jeszcze chciano, w których obiecywano, iż będzie się wspierać, godnie reprezentować, działać na rzecz…, a które to zaczynały się już od przedszkola. Był to rytuał traktowany jako warunek konieczny do czegoś. Chcesz studiować – podpisz ślubowanie. Chcecie? To macie. Cóż, jeden papier więcej, jeden mniej… I już.
Wielu zapewne pamięta daleko gorszy rytuał sławetnej samokrytyki. W jego ramach biedacy, na których „padło”, dokonywali „oczyszczającego” samooskarżenia w sprawie krewnych za granicą, przedwojennej profesji rodziców, pękniętej rury, niewykonanego planu itd. Kolektyw słuchał uważnie i w swej zbiorowej mądrości decydował. Tak jak miał zdecydować. W przypadku decyzji negatywnej delikwent był „załatwiony”.
Kiedy jednak usłyszałem o prawie zgodnym pomyśle udostępnienia „urobku zakonu zbieraczy kwitów”, nie wytrzymałem i złamałem dane sobie słowo, o czym niniejszym publicznie donoszę.
„Obywatele” i „życzliwi” mają dostać zupełnie nowe, nieoczekiwane możliwości. Co za skarb! Informacje operacyjne! Łącznie z obyczajowymi, na które „społeczeństwo” jest dziwnie wyczulone. Gdy chodzi o innych.
Już nie będzie konieczności, dość w końcu ryzykownego, „samodzielnego dochodzenia do prawdy”, koniec z amatorszczyzną. Praca „badawcza” została już wykonana i to poprzez zawodowców, działalność „zakonu zbieraczy” nosi wszelkie znamiona fachowości i ożywczej, wyzwalającej prawdy. Wystarczy znacznie bezpieczniejszy odnośnik do literatury albo wykorzystanie metody posła Mularczyka, która tak pięknie się sprawdziła w trakcie ostatniego postępowania przed TK oraz w przypadku pewnej kandydatury na prezesa IPN. Co prawda, jest ona jedynie klasyczną ilustracją zasady „jemu ukradli?, on ukradł?, coś z tym zegarkiem jednak było”.
Usiłując znaleźć coś, co pozwoliłoby załatać permanentną dziurę w rodzinnym budżecie uniwersyteckiego adiunkta z trójką dzieci, w drugiej połowie lat 70. wpadłem na pomysł wykorzystania znajomości języków. Złożyłem więc stosowny wniosek do stosownej instytucji i z pewną niecierpliwością oczekiwałem pozytywnego – a jakże – wyniku postępowania. Długo nic się nie działo. Pewnego wieczoru przed drzwiami pojawił się wyraźnie zmęczony, starszy już osobnik z dystynkcjami sierżanta na milicyjnym mundurze. Zarówno pora wizyty, jak i gość wydali mi się zdumiewający. Błyskawiczny rachunek sumienia. Gość, dzielnicowy, zjawił się w związku z mą chęcią zostania tłumaczem przysięgłym, by przeprowadzić wywiad środowiskowy. Z wdzięcznością przyjął propozycję wypicia kawy (towar już wówczas deficytowy) i przystąpił do zadawania pytań. Krewni za granicą? Gdzie? Nadużywanie alkoholu? Awantury domowe? Bicie żony? Jakieś libacje? Sporządził odpowiednie notatki i stwierdził, iż są zgodne z opinią lokalnego społeczeństwa, z którą to opinią, oczywiście, zapoznał się wcześniej. Nie wyjaśnił, co znaczy owo lokalne społeczeństwo, ale chodziło chyba o dozorcę, zwanego wtedy gospodarzem domu, i pewnego emerytowanego milicjanta. W każdym razie społeczeństwo stanęło na wysokości zadania. Pogadaliśmy z godzinkę, wróciła żona z dziećmi, rozmowa się urwała. Po paru miesiącach zostałem zaprzysiężony.
Początek lat 90. Społeczeństwo nadal wypełnia „patriotyczne obowiązki”. Teraz ja dostaję przepojone obywatelską troską o czystość ojczyzny obywatelskie doniesienia. Na wszelki wypadek bez adresu i nadawcy, a jeżeli już się trafiają, to są fałszywe. Prawdziwe są tylko dane adresowe bohaterów listów. Kowalski bierze łapówki, bo skąd by miał na…, Wiśniewska z Frąckowiakiem zajmują za duże mieszkanie, bo żyją na kocią łapę, a on ma żonę i dzieci w…, Nowak studiował w Moskwie i ma żonę Rosjankę, co tu robi Kubanka Hernandez, Malinowska ma kochanka milicjanta, biskup i portierka byli folksdojczami, prokurator… i sędzia… przed 1990 r. postępowali niezgodnie z… Nie pamiętam już wszystkich przejawów „obywatelskości”, ale różnorodność poruszanej tematyki przekraczała wyobraźnię. Wydawało się, iż autorzy „wiedzą” niemal wszystko, a na pewno musieli włożyć sporo wysiłku w to, by te informacje pozbierać.
Dałem sobie słowo, że nie zająknę się na temat autolustracji, gdyż temat to sam w sobie obrzydliwy. W końcu moja generacja jest przyzwyczajona do ślubowań, przyrzeczeń i czego tam jeszcze chciano, w których obiecywano, iż będzie się wspierać, godnie reprezentować, działać na rzecz…, a które to zaczynały się już od przedszkola. Był to rytuał traktowany jako warunek konieczny do czegoś. Chcesz studiować – podpisz ślubowanie. Chcecie? To macie. Cóż, jeden papier więcej, jeden mniej… I już.
Wielu zapewne pamięta daleko gorszy rytuał sławetnej samokrytyki. W jego ramach biedacy, na których „padło”, dokonywali „oczyszczającego” samooskarżenia w sprawie krewnych za granicą, przedwojennej profesji rodziców, pękniętej rury, niewykonanego planu itd. Kolektyw słuchał uważnie i w swej zbiorowej mądrości decydował. Tak jak miał zdecydować. W przypadku decyzji negatywnej delikwent był „załatwiony”.
Kiedy jednak usłyszałem o prawie zgodnym pomyśle udostępnienia „urobku zakonu zbieraczy kwitów”, nie wytrzymałem i złamałem dane sobie słowo, o czym niniejszym publicznie donoszę.
„Obywatele” i „życzliwi” mają dostać zupełnie nowe, nieoczekiwane możliwości. Co za skarb! Informacje operacyjne! Łącznie z obyczajowymi, na które „społeczeństwo” jest dziwnie wyczulone. Gdy chodzi o innych.
Już nie będzie konieczności, dość w końcu ryzykownego, „samodzielnego dochodzenia do prawdy”, koniec z amatorszczyzną. Praca „badawcza” została już wykonana i to poprzez zawodowców, działalność „zakonu zbieraczy” nosi wszelkie znamiona fachowości i ożywczej, wyzwalającej prawdy. Wystarczy znacznie bezpieczniejszy odnośnik do literatury albo wykorzystanie metody posła Mularczyka, która tak pięknie się sprawdziła w trakcie ostatniego postępowania przed TK oraz w przypadku pewnej kandydatury na prezesa IPN. Co prawda, jest ona jedynie klasyczną ilustracją zasady „jemu ukradli?, on ukradł?, coś z tym zegarkiem jednak było”.