Paradoksalnie kryzys przysłużył się elektroenergetyce, bo zapotrzebowanie na prąd spadło w ubiegłym 2008 r. o 8%. I wciąż spada. Mniejsze o 2000 MW wymagania mocy szczytowej pozwoliły łagodnie przejść przez sezon zimowy.
Niedługo system stabilnie wesprze ponad 400 MW z Łagiszy. Może uda się przeżyć także lato z wyłączoną elektrolizą w konińskiej Hucie Aluminium. Może kilka innych fabryk także się wyłączy? Nie będzie trzeba ogłaszać 20 stopnia zasilenia w trakcie kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego!
Co będzie po kryzysie?
Kryzys skończy się. Kiedy? Nie wiadomo dokładnie, ale wiadomo na pewno, że tak się stanie, bo wszystkie dotychczasowe kryzysy kończyły się. Jakoś. Tak toczy się życie, więc trzeba się zastanowić jak będzie ono wyglądało po kryzysie.
Czy przestaniemy wierzyć w efekt cieplarniany i jego antropogenezę? Nawet jeśli Wełtawa w Pradze znowu zamarznie, odbuduje się lodowce w Alpach, a Holendrzy znowu założą łyżwy, to jednak paliw kopalnych nam nie przybędzie, bo znane nauce procesy ich odbudowy trwają geologiczne eony, czyli miliony lat. Trochę za długo, aby liczyć na możliwość doczekania tego. Chyba że ktoś wierzy, iż przyjdą nam z pomocą krasnoludki i w magiczny sposób odtworzą zasoby paliw kopalnych. Znam takich dwóch czy trzech (wierzących, a nie krasnoludków), ale od połowy lat 90. zasoby nikną, a krasnoludki całkowicie to ignorują (np. irlandzkie, angielskie, norweskie, algierskie).
Nie bardzo widzę szansę na powstanie i działanie światowego systemu walki z globalnym ociepleniem bądź z marnotrawstwem zasobów lub o zrównoważony rozwój. Jak do tej pory propozycja europejska jest dla pozostałych członków ziemskiej wspólnoty tak bardzo nieatrakcyjna, że praktycznie nie traktują jej poważnie! Pół roku przed Kopenhagą nie dyskutuje się o żadnej koncepcji, nawet roboczej, choćby kontrowersyjnej. Kompletnie nic się nie dzieje.
Podstawowym powodem jest to, że propozycja europejska (dotąd jedyna), nie jest propozycją dla świata, a nawet dla samej Europy, lecz stanowi jedynie rozwiązanie dla kilku jej stolic o największych wpływach – Paryża, Londynu i oczywiście Moskwy. To propozycja niekorzystna dla słabszych ekonomicznie członków Unii i krótkoterminowa, bo promująca słynny „switch from coal (200 lat) to gas (50 lat)”.
Rosji pozostało tylko jedno nienaruszone złoże, a mianowicie stockmanowskie na granicy (kontrowersyjnej) z Norwegią. A potem? Strach pomyśleć – płacz i zgrzytanie zębów.
Strategicznymi problemami Rosji postwęglowodorowej martwić się musimy, bo to nasz sąsiad, ale jeszcze bardziej musimy się martwić problemami własnymi, czyli realizacją polskiej polityki energetycznej.
Deklarowana przez większość zgoda co do kierunku działań – w stronę rozwoju zeroenergetycznego – nie oznacza zgody odnośnie dróg dojścia, środków i narzędzi. Często nawet nie oznacza zgody w ogóle, tylko obstrukcję typu: „tak, ale… nie”. Nikt obecnie nie protestuje przeciw przewidywalnej kwocie niezbędnych inwestycji w sektorze elektroenergetycznym w latach 2010-2030 – 100 mld euro łatwo zapamiętać. Suma ta przemawia do wyobraźni i każdy uważa, że się w niej zmieści. Bardziej dokładny obraz budżetu inwestycyjnego przedstawia rysunek 1 (założono 20% udział OZE w wytwarzaniu energii elektrycznej).
Na rysunkach 2 i 3 pokazano, jak wyglądałyby inwestycje, gdyby pakiet klimatyczny nas nie obowiązywał. Wartość inwestycji przedstawiono w mld euro.
W wariancie 0% OZE w elektroenergetyce inwestycje byłyby mniejsze o 32 mld euro, a w wariancie 10% OZE mniejsze o 23 mld euro, przy czym uwzględniono również niższe koszty inwestycji w elektrownie węglowe (i ew. gazowe) z uwagi na mniejsze wymagania środowiskowe oraz rezygnację z energetyki jądrowej (nieopłacalnej przy zerowym koszcie CO2).
Co nam grozi
Nie bardzo da się jeszcze na czymś zaoszczędzić, bo wskazówka na zegarze energetyki porusza się nieubłaganie, co obrazuje rysunek 4.
Jeśli niczego nie zrobimy, to w 2030 r. 89% elektrowni będzie miało ponad 40 lat. Jeśliby ktoś zamierzał „zaoszczędzić” na oszczędzaniu, to będzie musiał dodać do bilansu mocy ok. 10 000 MW za ok. 16,5 mld euro kosztu inwestycyjnego, a jeżeli uwzględnić wymagania ekologiczne to nawet 20 mld euro. W każdym przypadku oszczędność byłaby pozorna już na poziomie inwestycyjnym, a przecież należy jeszcze mieć na względzie to, że eksploatacyjnie poszanowanie energii na ogół nic nie kosztuje, czego nie można powiedzieć o jej wytwarzaniu.
Wzrost inwestycji w źródła wytwarzania będzie również wymagało znacznego zwiększenia inwestycji w sieci, co najmniej o kolejne 10 mld euro. W prezentowanych tu obliczeniach przyjmowany jest niższy niż zazwyczaj współczynnik sprzężenia źródła – sieć, a to z powodu znacznej substytucyjności procesu inwestycyjnego.
W tym samym czasie będzie trzeba zdemontować 23-25 GW mocy przestarzałych, niezdatnych do użytku. Podkreślmy więc, że „zaoszczędzenie” 11 mld euro na poprawie efektywności kosztować nas będzie dodatkowe 26,5-30 mld euro inwestycji w system bez jakiejkolwiek poprawy bezpieczeństwa i komfortu energetycznego. Innymi słowy, mamy szansę wyrzucić te środki w błoto.
Na zakończenie trzeba koniecznie zaznaczyć, że przedstawiane powyżej koszty są tymi inwestycyjnymi overnight, a więc bez kosztów finansowych, które z powodu kryzysu bardzo ostatnio wzrosły.
Udział własny inwestora (equity) należy przyjmować na poziomie co najmniej 30% przy stopie zwrotu minimum 15%, a stopa dyskonta dla długu wynosi obecnie co najmniej 10%. Zakładając 30-letni okres spłaty, otrzymujemy całkowity koszt finansowy programu w latach 2010-2030 = 158 mld euro i drugie tyle w latach 2031-2060!
Zatem zastosowanie mechanizmu finansowania pośredniego (debt + equity) kosztować nas będzie 3,15 euro w ciężar rachunku za każde zainwestowane 1 euro. Dlatego też lepszym rozwiązaniem byłoby bezpośrednie sfinansowanie tego ogromnego programu inwestycyjnego za pomocą odpowiedniego mechanizmu certyfikacji inwestycji, np. za pomocą proponowanych przez autora „błękitnych certyfikatów” – kosztowałoby to trzy razy mniej!
prof. dr hab. Krzysztof Żmijewski, Politechnika Warszawska