Wybory samorządowe mamy już za sobą. Jakoś to przeżyliśmy. Geografia powyborcza nie jest jeszcze dokładnie znana, choć zapewne niedługo będzie można się zastanawiać ilu burmistrzów, ilu radnych, jakie są wpływy poszczególnych ugrupowań partyjnych i w jakich regionach kraju. Każda partia wyciągnie optymi-styczne wnioski i ogłosi – zdumionemu czasem światu – swoje takie, czy inne zwycięstwo.
Obserwując kampanię i przebieg wyborów doszedłem do wniosku, że ugrupowania biorące w niej udział można podzielić na trzy proste kategorie: ugrupowania partyjne, ich wszelkiej maści koalicje oraz komite-ty, które nazwałbym obywatelskimi.
O ile kategoria pierwsza jest oczywista, co do definicji, kategoria druga wymyka się możliwości zdefi-niowania. Nie ma tu – i chyba być nie może – prostego klucza pozwalającego na jasne określenie. Koalicje te zupełnie nie pokrywają się nie tylko z oczekiwanym programem partyjnym, ale – tworzone dla doraźnych lokal-nych i personalnych interesów – zawierane są z wręcz zupełnym pominięciem logiki. Koalicja, z kim innym na poziomie gminy, z kim innym na poziomie powiatu, a jeszcze z kim innym na poziomie wojewódzkim. Nic tak bardzo nie przybliża wizerunku partii jak takie koalicje. Mówi się, co prawda, o wspólnocie programowej, o wspólnych korzeniach, ale nie może to wytłumaczyć owego – dziwnego – dla obserwatora slalomu uprawianego przez partyjne elity.
Klasycznym przykładem może być słynny POPiS. Twarda, dotycząca każdego poziomu, koalicja za-warta na szczytach obu ugrupowań dla dobra i jednoczenia prawicy, pękła już w chwili powstania. Zrobiono wyjątek dla Warszawy. Wiadoma rzecz, stolica. Za chwilę jednak Wrocław, Kraków, Poznań… Owszem jeste-śmy za pójściem razem, ale pod warunkiem, że lider będzie nasz. No i posypało się. Ugrupowania zacięcie z sobą rywalizują na jednym poziomie i udają, że zgodnie współpracują na innym.
Kampania, jak to kampania, ma swoje prawa i kandydaci, chcąc wygrać, „dzielnie” okładają się różne-go rodzaju argumentami, przy okazji niszcząc po nocach plakaty konkurentów i prześcigając się w obietnicach, najlepiej niemożliwych do spełnienia. A potem mają współpracować. Życzę wielu spektakularnych sukcesów.
Kategoria trzecia dzieli się na dwie grupy. Pierwsza to komitety obywatelskie zbudowane wokół osób znanych w życiu publicznym – byli burmistrzowie lub inni politycy, które nie uzyskały aprobaty partyjnej lub o nią się nie starały. Na ogół można tu zauważyć lepsze, niż w przypadku innych kandydatów, zrozumienie pro-blemów i ocenę stopnia komplikacji zagadnień. „Obiecywactwo” jednak i w tej grupie jest imponujące. Co tam obiecać rozwiązanie problemów komunikacyjnych. Zbudujemy pięć wiaduktów i parę tuneli, to jeszcze bezro-bocie w gminie zmaleje! Z czego? Ano mamy przecież swoje kontakty w Brukseli. Załatwimy fundusze.
Druga to – bardzo często egzotyczne – komitety zbudowane wokół osób, które w życiu publicznym do-piero chcą zaistnieć. Aby to osiągnąć wprowadzają różne szyldy w rodzaju „Optymalni”, „Teraz razem”, „Go-spodarni dla gminy” itd. Trudno im się przebić do świadomości wyborców, więc formułują programy w rodzaju „jak zostanę burmistrzem zlikwiduję podatki i pieniądze zostaną w kieszeni podatnika”, gdzieś już to słyszałem. „Jak zostanę wybrany, pojadę do Warszawy i zmienię niekorzystne dla nas przepisy”. Też już słyszałem. Inną metodą są ciężkie oskarżenia i pomówienia kierowane w stronę konkurentów. Wszelakie. Aby tylko media mnie zauważyły. Słyszałem również o apelu skierowanym przez takie ugrupowania do konkurentów, by ci ostatni okazali się honorowi i sami się wycofali z wyborów. Cóż, pewnie folklor. Czy aby tylko na pewno?
Zupełnie osobną kwestią związaną z tymi wyborami jest finansowanie kampanii i udział różnej maści „byznesmenów”. Jaki będzie ich wpływ na przebieg wypadków po wyborach? Już kupili, czy dopiero kupią? Z obserwacji wygląda na to, że niektórzy już.

Wojciech Sz. Kaczmarek