Pamiętam, iż informację o zniesieniu przywilejów przyjąłem z tzw. mieszanymi uczuciami, gdyż pojawiło mi się natrętne pytanie, kiedy, w jakiej formie i z jakim uzasadnieniem to wróci. W to, że wróci, znając naturę ludzką, nie zwątpiłem ani razu. I oto w grudniu ubiegłego roku ponownie, jak w każdej kadencji, pojawiła się starannie i stanowczo dementowana plotka, że „coś” należy zrobić z posłami i senatorami, którzy tracą mandat i kończą pracę w parlamencie. Inaczej mówiąc, powraca stary jak demokracja problem emerytur parlamentarnych.
Otóż wybrańcy narodu od czasu do czasu odczuwają pewne zdenerwowanie, przechodzące chwilami w histerię, na myśl, co się stanie, gdy zostaną zmuszeni do opuszczenia znanego sobie i przyjaznego świata na Wiejskiej. Nie wszyscy przecież powrócą do świata równie przyjaznego, a przynajmniej nie z tym samym uposażeniem i przywilejami. Podejrzewam, że większość tych definitywnie opuszczających Wiejską w takiej sytuacji się znajduje. Jakoś trzeba temu zaradzić.
Sposoby są zasadniczo dwa. Trzymać się linii szefa tak, by ponownie znaleźć miejsce na liście, miejsce w „aparacie”, sejmiku, no, niech chociaż będzie radny lub alternatywa w postaci jakiejś emerytury. Rozwiązanie w rodzaju emerytury parlamentarnej, choćby tylko czasowej, nasuwa się samo przez się w każdym przypadku odejścia. Przecież „zasłużony” parlamentarzysta nie może nagle pozostać „bez środków”. Nie dosyć, iż traci „przyjaciół”, nagle milknie telefon, nie ma biura, ale dodatkowo (w oczywiście niedopuszczalny sposób) kurczy się „stopa życiowa”. Również nazywanie siebie politykiem po pewnym czasie robi się śmieszne. Wprawdzie pozostaje jeszcze „ucieczka” do Brukseli, ale to już dla nielicznych.
W tym miejscu pojawia się jednak dylemat uzasadnienia. Przecież tłumacząc emerytom, jak bardzo obciążają budżet państwa i jak młodzież musi na nich pracować, a jednocześnie kwestionując wysokość emerytur mundurowych i pracowników wymiaru sprawiedliwości, jakoś niezręcznie wystąpić z inicjatywą o przyznaniu samemu sobie gratyfikacji za służbę społeczeństwu. Co na to gazeciarze? Przecież „rozniosą” autorów projektu – i to na strzępy. Dodatkowo natychmiast zgłoszą się inni i trudno się ograniczyć do jednej tylko kadencji wybrańców. Ruszą też zasłużeni marszałkowie, starostowie i burmistrzowie, o radnych wszelkiej maści nie wspominając. Przecież także dokonywali licznych dla społeczeństwa poświęceń. A ci od związków zawodowych?
Pytanie o czas, formułę i jej uzasadnienie pozostaje na razie otwarte. Odważnego lub desperata chwilowo nie widać. Poczekajmy. Pewnie się doczekamy.
Wojciech Sz. Kaczmarek
Tytuł od redakcji
Artykuł opublikowany w miesięczniku "Przegląd Komunalny" nr 1/2009
Komentarze (0)