Jak donosi „Gazeta Wyborcza”, co roku listami gończymi poszukiwanych jest 25 tys. osób, z czego policja zatrzymuje co czwartą. Reszta musi poczekać na swoją kolejkę, czyli szczęśliwy dla policji zbieg okoliczności. Aby ten pożałowania godny stan rzeczy zmienić, sięgnięto do metod znanych i wypróbowanych dość dawno, ale z jakichś powodów zarzuconych. Przypomniano sobie mianowicie o „łowcach głów”, profesji znanej u nas głównie z westernów. Za ujęcie i doprowadzenie poszukiwanego do aresztu bohaterowie otrzymywaliby nagrodę. A to w trosce o nasze bezpieczeństwo. Zbyt wielu złoczyńców włóczy się po kraju. Oczywiście, jeżeli jeszcze w nim są.
Z kolei „Dziennik” informuje o montowaniu w urzędach pocztowych urządzeń segregujących przesyłki, które jednocześnie skanowałyby adresy, co z kolei umożliwiałoby tworzenie baz danych osobników podejrzanych o uprawianie nadmiernej korespondencji. To na wypadek, gdyby trzeba było przystąpić do walki z terroryzmem.
Burmistrzowie, w trosce o bezpieczeństwo wyborców, z wielkim zapałem zajęli się montowaniem fotoradarów („piratom drogowym stop”) oraz różnych kamer służących do śledzenia, co też się w ich zasięgu dzieje. To po to, aby skończyć z dotkliwą dla porządnych obywateli przestępczością na drogach i gościńcach. Ilość tych kamer – oficjalnych i prywatnych – rośnie w szybkim tempie, a zapewne istnieją takie obszary, gdzie śledzony jest każdy nasz krok. Dla naszego bezpieczeństwa.
Pracodawcy różnej maści usiłują podglądać nasze komputery i kontrolować, czy się czasem nie „obijamy” w pracy. Ma to przeciwdziałać demoralizacji.
Biorąc pod uwagę ilość jawnych i tajnych podmiotów, które mają lub tylko uzurpują sobie prawo do śledzenia wszystkich i wszystkiego, bo nikt nie został wyłączony (porządni obywatele także), i budowania baz danych na wszelki wypadek, można się zacząć zastanawiać, kto i kiedy te dane zechce wykorzystać i w jakim celu. Czy aby na pewno będzie to cel zbożny?
W trosce o wzrost poczucia bezpieczeństwa i poziomu wykrywalności przestępstw chciałbym i ja wtrącić swoje trzy grosze. Przypomniała mi się mianowicie stara, wywodząca się jeszcze z czasów starożytnego Rzymu profesja delatora. Formalnie zakończyła ona swój żywot w końcu IV w. n.e. Nieformalnie – nigdy. Otóż delatorem był ktoś, kto donosił o różnych przestępcach i ich niecnych poczynaniach. Początkowo odbywało się to w sposób honorowy. Donosił i tyle. Sprawy nabrały rozpędu i rozmachu w momencie, kiedy owym delatorom zaczęto płacić. Na początku otrzymywali oni część grzywny, na którą oskarżonego skazywano, co powodowało jedynie zainteresowanie tym, by (zgodnie z zasadą maksymalizacji zysku i minimalizacji kosztów) oskarżenie gwarantowało odpowiednią jej wysokość. Z czasem delatorzy zaczęli uzyskiwać część majątku oskarżonego i wtedy się zaczęło.
Jak donoszą źródła, delatorzy pochodzili ze wszystkich klas społecznych, a prym wiedli, jak łatwo zgadnąć, prawnicy. Donoszono, a jakże, przede wszystkim na ludzi bogatych. Repertuar zwalczanych patologii łatwo sobie wyobrazić. Nielegalne wzbogacenie, konspiracja przeciw władzy, prowadzenie się niezgodnie z obowiązującymi regułami. Nihil novi sub sole, wszystko już było. Szczyt rozkwitu profesji przypadł na panowanie Juliusza Cezara Tyberiusza, który miłościwie panował od 14 do 37 r. n.e. i nawet był władcą skutecznym. W końcu nie chciał już na to wszystko patrzeć i wyprowadził się z Rzymu na Capri. Wielu delatorów dochodziło do wielkich majątków, gdyż – zgodnie z prawem – przypadała im czwarta część majątku skazanego. Profesja miała jedną, acz zasadniczą niedogodność. Delator był jawny (żaden TW, ci byli grupą oddzielną) i jak mu się powinęła noga, ponosił odpowiedzialność.
Starzy Rzymianie i kowboje musieli się ograniczać do środków efektywnych, ale jednak prymitywnych. Ograniczone środki techniczne nie pozwalały na szczególną rozbudowę metod zapewniających tak pożądane w każdym czasie przez porządnych obywateli spokój i bezpieczeństwo. Wydaje się, że gdyby do współczesnej techniki, która jednak na ogół działa w sposób statystyczny, i do „łowców głów” dodać metody delatorskie, ów błogostan dałoby się osiągnąć szybciej. Tylko my chyba bardziej lubimy bezpieczny anonim z podpisem „obywatel”.
Kończąc, składam czytelnikom życzenia Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku.
Wojciech Sz. Kaczmarek
Artykuł opublikowany w miesięczniku "Przegląd Komunalny" nr 12/2008, str. 97
Komentarze (0)