Lipiec i sierpień są, jak wiadomo, od zawsze miesiącami wakacyjnymi, w których nic nie powinno się dziać, a media powinny zajmować się ogórkami i innymi tematami na miarę potworów widywanych głównie w tym okresie w różnych miejscach wypoczywającego świata.
Tematem tego lata były dla mnie jednak nie ogórki i potwory, a kłopoty premiera z kompletowaniem kadry do swego rządu fachowców, a ściśle rzecz biorąc, z dwoma nazwiskami. Awantura, która z tego powodu wybu-chła, uświadomiła – myślę, że wbrew intencji jej autorów – definicję pojęcia fachowiec. Definicję, która po-winna, mym zdaniem, jak najszybciej trafić do słowników, ponieważ jej brak w poważnym stopniu utrudnia zrozumienie, o co w naszej polityce, nie tylko personalnej, chodzi. Otóż „fachowcem” jest każdy, który twier-dzi, iż na czymś się zna, pod warunkiem, że jest naszym człowiekiem. Samo twierdzenie, że się na czymś zna-my faktyczne „znanie się” jest tylko warunkiem koniecznym. Daleko mu do wystarczalności. Kryterium wy-starczalności sprowadza się mianowicie do „naszości”. „Każdy pod warunkiem, że od nas”. W ferworze dysku-sji zapomniano w pewnym momencie o zasłonie w postaci zgodności programowych, o ideowych liniach partii. Została naga prawda: oni nie są nasi. Tak dalece, że są niczyi. Jak współpracować z rządem, który składa się z niczyich? Przecież storpeduje każdą słuszną inicjatywę polityczną.
Właściwie niczego nowego nie wymyślono. Pozwolę sobie napomknąć o istnieniu „w minionym okresie” poję-cia tzw. nomenklatury, do której należeć musiał każdy, kto zapałał chęcią objęcia jakiegoś stanowiska o zabar-wieniu kierowniczym. Nomenklaturze podlegało wszystko. Od szefa skansenu do najważniejszych stanowisk państwowych. Sytuacja była jednak dość klarowna. Jedna partia, jedna lista, jedni „fachowcy”. Jedna przewod-nia siła typująca, według raz na zawsze przyjętego klucza, posłów. Żadnych niedomówień. Każdy znał swoje miejsce.
Kiedy w miejsce owej jednej przewodniej siły powstał system wielopartyjny, w krótkim czasie i z nadzwyczaj-ną łatwością tworzące go partie przyswoiły sobie wypróbowany stary system wyłaniania „fachowców”. Ła-twiejsze od państwa sprawnego okazało się państwo partyjne. „My z synowcem na czele i jakoś to będzie” – „Pana Tadeusza ”, ale aktualne!
Pewien kłopot sprawia jedynie nadmiar list, bo oczywiście każdy podmiot owej wielopartyjności ma swych własnych „fachowców” i swój własny gabinet cieni, gotowy na każde skinienie opanowywać wszystkie waku-jące właśnie posady. Dotyczy to oczywiście nie tylko posad rządowych. Państwo partyjne, podobnie do pewne-go fortepianu, sięgnęło bruku, wchodząc powoli do wszelkich najdrobniejszych instytucji gminnych. Rekord świata w tej mierze osiągnęła pewna mieniąca się katolicką partia deklarująca, w czasie rządów przemiłego premiera Buzka, wyłączność w zakresie resortu telekomunikacji, co jej się zresztą udało. Nasze i koniec.
Każda ekipa „fachowców” ma, oczywiście, swoje priorytety, swoje zobowiązania i swój negatywny stosunek do zobowiązań poprzedników. W związku z tym niezwykle trudno jest zdobyć się na określenie, co mianowicie oznacza pojęcie „żyjemy w państwie prawa”. Koniecznie trzeba doprecyzować czyjego, bo inaczej slalom legi-slacyjny traci sens.
Obecny rząd „fachowców” ma przed sobą niezbyt długą perspektywę. Przed nami nowe igrzyska i nowi, prze-bierający już nogami „fachowcy”.

Wojciech Sz. Kaczmarek

Tytuł od redakcji