Wojciech Sz. Kaczmarek

Ucichły wreszcie, trwające niemal całą kadencję, krzyki na temat wcześniejszych wyborów parlamentarnych. Zgodnie z przewidywaniami realistów, nic nie odchyliło się od normy. Ja wygrałem zakład, dziennikarze zarobili na wierszówce, tzw. politycy mieli możliwość występów, na których argumentowali na przemian raz za, a raz przeciw. Tak to długo i głośno trwało, iż można było się pogubić, kto w końcu był za, a kto wręcz przeciwnie. Odnoszę zresztą wrażenie, że było to zupełnie nieistotne. Jak „lewi?” byli za, to „prawi?” byli przeciw – i odwrotnie. Jedynym, jak się wydaje, wspólnym elementem kłótni – bo przecież nie dyskusji – było utyskiwanie na mierny poziom Sejmu i naszych „wybrańców”, którzy w nim zasiadają, dzielnie nas przy tym reprezentując.
Liczba „dyskutantów”, prawie zawsze tych samych, wybieranych według nieznanego mi klucza, była ograniczona i tak naprawdę nie bardzo było wiadomo, kogo też mają na myśli. Podejrzewam, że chyba jednak nie siebie, a całą resztę wybrańców narodu, ze szczególnym uwzględnieniem partii przeciwnych. Nawet się trochę dziwię, że nikt nie wpadł na pomysł ograniczenia liczebności Sejmu do owego grona znakomitych posłów-recenzentów. No, może jeszcze kilku swoich.
Wybory, zdaniem owego grona przedstawicieli wszystkich sejmowych partii, mają w efekcie wyłonić parlament lepszy, mądrzejszy, uczciwszy i co tam jeszcze można dodać. Słowem całkiem inny, będący przeciwieństwem obecnego.
Potoczna ocena pracy i poziomu parlamentu nie opiera się na merytorycznej analizie owoców zbiorowego wysiłku, czyli na analizie jakości aktów prawnych, a na tym, co omawiają i pokazują media. Te zaś z rozkoszą przedstawiają zainteresowanej publiczności obrazek, na którym kilku, znanych z góry i na pamięć, panów i trochę mniej pań – przekrzykując się wzajemnie i często obrzucając się inwektywami, a także pomówieniami – energicznie dowodziło swych jedynie słusznych, nie bardzo zrozumiałych dla obserwatorów racji. O pozostałych, tych niedopuszczanych do mediów, prawie niczego nie wiemy. Stanowią oni niewidoczne tło dla głównych bohaterów rozgrywającej się na naszych oczach farsy z polską racją stanu na wszystkich sztandarach.
Niewidoczne tło nie wpływa na wyobraźnię, nie wpływa więc także na ocenę stanu rzeczy. Ocena ta kształtuje się na podstawie oględzin właśnie tych, których tak często musimy gościć na ekranach, których „cenne” wypowiedzi musimy czytać w prasie czy wysłuchiwać w radiu. To oni mozolnie, „w pocie czoła” stworzyli obraz Sejmu jako zgromadzenia nienawistników, krzykaczy, sobiepanów, dla których władza jest celem samym w sobie, bez oglądania się na konsekwencje swych, jakże często po prostu chamskich, pokrzykiwań.
Ale to oni, perorując o potrzebie zmian parlamentu, o potrzebie odnowy moralnej, o konieczności budowy nowej, IV Rzeczypospolitej, moszczą się właśnie na pierwszych miejscach konstruowanych powoli list wyborczych i w większości zostaną zapewne ponownie wybrani, tworząc nowy, znacznie lepszy Sejm RP. Spowoduje to, że w trakcie kolejnej czteroletniej kadencji w mediach znowu zobaczymy, zapraszanych przez tych samych dziennikarzy, tych samych panów i panie kontynuujących, jakby nic się nie stało, znane z poprzednich kadencji tematy.
W odnowionym, lepszym i bardziej obiecującym parlamencie usłyszymy więc te same pokrzykiwania, te same racje „stanu”. Ponownie będziemy świadkami bezwzględnych, brutalnych napaści na konkurencję, a także na każdego, kto zdobędzie się na odwagę samodzielnego myślenia, a nie daj Boże działania. W konwencji przyjętej jeszcze przez stary Sejm, który utracił zdolność podejmowania decyzji, nie mieści się bowiem możliwość uznania cudzego sukcesu czy choćby tylko racji.
Przyjdzie nowe, będzie lepiej.