Pośród wrzawy spóźnionych rozliczeń, które dotyczą mimo wszystko niezbyt licznej grupy „właścicieli” PRL-u i ich późniejszych popleczników, warto pamiętać o tym, że transformacja w naszym kraju realizowana była, zwłaszcza na samym początku, przez ogromną ilość ideowych osób, zaangażowanych na dobre i złe w prace wszelakiego rodzaju komitetów obywatelskich. Dzisiaj, po 18 latach, pokolenie to w znacznej części przekazuje pełnione dotąd funkcje w ręce młodszych, pozbawionych nie tylko obciążeń przeszłością, ale także doświadczeń i wiedzy na jej temat. Wydaje się, że i tak ogromne, po części niepotrzebne, społeczne koszty naszej pokojowej rewolucji byłyby znacznie większe, gdyby nie zaangażowanie tysięcy ludzi do tego pokolenia należących. Dlatego ośmielam się przedstawić drogę jednego z wielu.
Rocznik – koniec lat 40. Rodzina – ojciec urzędnik, matka wychowująca dzieci. Przodkowie, poza pradziadkami, nieznani. Wyznanie – katolickie. Pochodzenie i zamieszkanie – duże miasto. Z czerwca 1956 r. zapamiętał pochód robotników z zakrwawionymi flagami i pieśnią religijną. Potem były na ulicach czołgi i nocna strzelanina. W szkołach miał możliwość kontaktu ze znakomitymi nauczycielami, którzy rozpoczynali pracę przed II wojną światową. Organizacje – koło ministrantów oraz po 1956 r. – harcerstwo. Po ukończeniu jednego z najlepszych liceów w mieście rozpoczął studia na Politechnice. W dominikańskim duszpasterstwie akademickim nieco zbuntowany, trzymający się z boku. W marcu 1968 r. brał udział w wiecu, choć nie był w stanie zrozumieć istoty konfliktu. ZSP jeszcze akceptował, ale do SZSP nie przystąpił. Z grudnia 1970 r. najbardziej utkwił mu w pamięci obraz spalonego budynku dworca kolejowego w Gdańsku. Uzyskanie stypendium naukowego dało mu możliwość podjęcia pracy na uczelni. Po roku zrezygnował z niej na skutek konfliktu wokół stosunków w środowisku, także na tle światopoglądowym. W 1976 r. wraz ze współpracownikami nie dał się zapędzić na wiec, by potępić „warchołów” z Radomia. Wówczas już pogodził się z myślą o tym, że nigdy wyżej kierownika niższego szczebla nie będzie mógł awansować. Przyczyną kolejnej zmiany pracy stała się oferta podpisania klauzuli tajności. Gdy zaczął się sierpniowy strajk w Stoczni, wiele godzin spędził pod jej bramą, a później kierował organizacją zakładową „Solidarności” w swojej firmie. We wrześniu 1981 r. był w hali Oliwia na jej pierwszym zjeździe. Po wprowadzeniu stanu wojennego musiał podjąć jedną z trudniejszych w życiu decyzji – czy firma ma przystąpić do strajku. Potem przesłuchanie przez SB. Wprowadzenie do zakładów rad pracowniczych spowodowało częściowe zmiany na stanowiskach kierowniczych. Mimo to działaczom związkowym przynajmniej dawano do zrozumienia, że nie są dobrze widziani. Rozpoczął pracę na własny rachunek.
Wiosną 1989 r. trwała kampania wyborcza do sejmu kontraktowego. Nasłuchiwał odgłosów z zewnątrz i podjął decyzję o nawiązaniu pierwszych kontaktów w nowym środowisku i włączeniu się – na razie do wieszania plakatów. Wreszcie radość 4 czerwca, jednak zaprawiona goryczą wywołaną wiadomościami z Chin. Pod koniec roku było już wiadomo, że za jakiś czas odbędą się wybory samorządowe. Nie pozostało mu nic innego jak włączyć się do powstającego lokalnego Komitetu Obywatelskiego. Trzeba było pisać program, drukować, powielać, rozprowadzać, organizować chętnych do objęcia funkcji samorządowych. Bardzo szybko okazało się, że najistotniejszy jest problem przywództwa. Nie każdy ma ku temu predyspozycje. W końcu decyzja o kandydowaniu do rady gminy, a potem na jej szefa. Po raz drugi w życiu pojawiła się możliwość zaangażowania w życie publiczne. Trwała samorządowa kampania wyborcza. Pierwszy raz był w studiu telewizyjnym i wiele osób go zapamiętało. Pierwsza sesja. Efekt – wybór na szefa organu wykonawczego gminy, niemal jednogłośny. Po raz kolejny życie rozpoczęło się na nowo. Towarzyszyła temu świadomość uczestniczenia w pokojowej rewolucji, a wraz z nią pewność nieuniknionej konieczności poniesienia jej kosztów i pytanie: kiedy to nastąpi.
Nastąpił okres błyskawicznego zdobywania wiedzy w zupełnie nowych dziedzinach. W 1990 r. wpisał się na listę członków założycieli nieistniejącej już partii politycznej. Po raz pierwszy i jedyny. Początkowy okres pracy w samorządzie to potrzeba zapanowania nad rozmaitymi partykularyzmami. Wobec braku wielu regulacji prawnych konieczne stało się ich stanowienie na poziomie lokalnym. Wszystkie rozwiązania były prototypowe, często w skali kraju. Powoli powstawały dokumenty opisujące kierunki rozwoju gminy w perspektywie pokolenia. Zaczęło się inwestowanie, organizacja sfery komunalnej i społecznej. Do jego świadomości dotarło, że chyba został stworzony do pełnienia służby. Kolejne wybory przyniosły wyniki minimalnie gorsze niż pierwsze. Dotychczasowa czteroletnia praca dopiero teraz zaczęła przynosić rezultaty. Przyszły sukcesy (także spektakularne). One i obecność w mediach sprawiły, że zapomniał o tym, iż ciągle stąpał po polu minowym. Wydawało mu się, że uczciwa, rzetelna praca i zweryfikowane nagrodami oraz rankingami jej wyniki zawsze będą cenione przez lokalną społeczność. Tymczasem doszły go słuchy, że opozycja bardzo nieprzychylnie szepcze po kątach, zaś „swoi” biernie pozostają z tyłu i nie zawsze rozumieją, ku czemu ten rozpędzony pociąg zmierza. Nie zważał na to. Jeszcze intensywniej pracował. Był wszędzie obecny. Dzielił się swoimi osiągnięciami i doświadczeniami. Zdarzył się też głośny spektakl polityczny. Mimo wszystko pozostał outsiderem, lokując się na uboczu polityki. Nie mógł zaakceptować myślenia kategoriami partii zamiast społeczeństwa i kraju.
Kolejne wybory. Największy kłopot to zebranie dobrej drużyny, bowiem w czasie trwania kadencji środowisko znów rozpierzchło się w pogoni za swoimi sprawami. Jest w tym także trochę jego winy. Tym razem tylko trzecią część rady stanowili go popierający. Pozostali, zatomizowani, zjednoczyli się przeciwko. Pierwsza sesja rady – wybrano kontrkandydata. Potraktowany jak złoczyńca wrócił do domu. Kompletna pustka. Rejestracja w Urzędzie Pracy. Bardzo intensywne jej poszukiwanie. Żadnych rezerw finansowych, a trzeba było przecież utrzymać rodzinę. Najpierw cztery miesiące pracy i poczucie bezsiły, potem trzy, potem osiem. Wreszcie wygrał konkurs na wójta gminy, odległej od domu o 70 km. Tym razem lokomotywa rozpędziła się nieporównanie szybciej. Wszystkie lekcje zostały wcześniej odrobione. Pozwoliło to na studia podyplomowe i zdobycie nowych kwalifikacji zawodowych. Bardzo istotne było dobre wsparcie kilku życzliwych, ufających osób. Bilans 31 miesięcy był niewiele gorszy niż poprzednio trzykrotnie dłuższego czasu.
Następne wybory. Zwycięstwo wydawało się pewne. Tymczasem nadeszła propozycja kandydowania w mieście. Niestety, nie mieszkał w nim i przegrał. Tym razem pracował dzięki tym, którzy proponowali kandydowanie. Realizacja dokumentacji środowiskowych postawiła go z drugiej strony urzędniczego biurka. Miał przegląd sytuacji w całym niemal okraju. Znakomite doświadczenie, choć nie napawające optymizmem. W pewnym momencie zaproponowano jego kandydaturę na stanowisko w administracji środowiskowej. Będąca u władzy lewica zareagowała alergicznie. Dzięki nowemu, wyuczonemu zawodowi i rekomendacji znajomych zatrudnił się przy projektowaniu dróg. Merytorycznie bardzo to ciekawe. Mimo to czuł się skrępowany. Podejmował więc szereg prób zmiany pracy. Kolejne aplikacje i rozmowy w trakcie naborów. Bez rezultatu, pomimo tego, a może właśnie dlatego, że go znali. W końcu nadszedł czas kolejnych wyborów samorządowych. Znajomy wygrał wybory samorządowe w mieście, w którym próbował tego dokonać wcześniej, i zaprosił go do współpracy.
Bardzo dobrze, że tak się stało. Powinniśmy korzystać z całego potencjału, jaki mamy do dyspozycji. Przecież jako naród od ponad 200 lat albo się wykrwawialiśmy, albo traciliśmy najlepszych na rzecz innych nacji z powodu emigracji wymuszonej czynnikami politycznymi lub ekonomicznymi. Jeśli na to nałożyć zerwane w okresie PRL-u więzy społeczne i ciągłość historyczną, odnajdujemy przyczyny aktualnej mizerii w zakresie kierowania strukturami państwa. Jestem przekonany, iż dysponujemy jeszcze ogromnymi zasobami ludzi, które pozostały w ukryciu, bowiem ich dysponenci nie chcieli (albo nie mogli) uczestniczyć w targowisku próżności. Nie pozostaje zatem nic innego jak szukać ukrytych rezerw i starać się sięgać po nie ku pożytkowi całych społeczności naszej Ojczyzny.

Marian Walny
zastępca burmistrza, Luboń


Tytuł od redakcji