Nie udały się kolejne przetargi! W Gdańsku protesty wszystkich firm biorących udział w przetargu były wręcz zaprogramowane. Można powiedzieć, że udział w postępowaniu był tylko po to, by mieć możliwość obalenia procedury. Dla postronnego zainteresowanego może to brzmi dziwnie, ale tak musiało być.
Czytając założenia, czyli nakreślone przez zamawiającego tzw. cele ekologiczne, oraz analizując program funkcjonalno-użytkowy (PFU) i budżet, od początku było wiadomo, że projekt jest niewykonalny. Sprawa trafiła do sądu i jest wspaniałym przykładem polskiego, księżycowego krajobrazu inwestycji środowiskowych.


Trzykrotny beton na sto lat
Drugim, praktycznie równolegle prowadzonym przetargiem była rozbudowa sortowni i budowa kompostowni frakcji organicznej odpadów komunalnych w Łężycach koło Gdyni. I ten przetarg został unieważniony. Skądinąd wiadomo, że jedyna oferta, jaka wpłynęła, dwukrotnie przekraczała planowany budżet inwestora… Jak to możliwe? Czy nie lepiej byłoby zapytać inwestora, ile rzeczywiście taka inwestycja kosztuje? Otóż wnikliwa analiza przebiegu przetargu, śledzona na stronie internetowej inwestora, wykazała typową dla polskiej doktryny inwestycji publicznych patologię: „wypróbowane, solidne, trzykrotny beton i na sto lat…”. Warto rozwinąć tę tezę, charakteryzującą polską paranoję zamówień publicznych.
Zamawiający za publiczne pieniądze są nieufni, boją się odpowiedzialności i skutków swojej niewiedzy. Panicznie obawiają się innowacji, chcą tylko wypróbowanych od lat technologii, a budowle muszą być trwałe na pokolenia. W efekcie kupuje się rozwiązania przestarzałe, kosztowne i zdecydowanie ponad miarę. O ile dom mieszkalny powinien spełniać kryteria trwałości na pokolenia, to budynki sortowni i kompostowni są funkcjonalną częścią stosowanych technologii i nie ma powodu, by były trwalsze niż realizowana myśl technologiczna. Postęp w technologiach obróbki odpadów w ostatnich latach da się porównać jedynie z postępem w dziedzinie telefonii komórkowej lub komputerowej. Nikt kupujący telefon komórkowy nie będzie wymagał trwałości dłuższej niż 3-4 lata, gdyż dziś praktycznie każdy użytkownik tych urządzeń wymienia je przynajmniej raz na dwa lata, głównie dlatego, że nowe technologie w telekomunikacji mobilnej oferują nowe rozwiązania, których konsumentami chcemy być wszyscy. Dokładnie to samo dotyczy nowoczesnych technologii, a przede wszystkim koncepcji przetwarzania odpadów. W świetle narastającego na świecie kryzysu energetycznego, surowcowego i żywnościowego trudno sobie wyobrazić, by dziś nowoczesne koncepcje miały w sobie coś z aktualności za 10 czy15 lat. Po cóż więc budować zakłady na 25-50 lat? Oczywiście, Gdańsk i Łężyce to nie jedyne i nie wyłącznie negatywne przykłady. Szczegółowe zapoznanie się z PFU innych realizowanych lub rozpisanych do przetargów dużych projektów w Polsce wyłania podstawowy problem – „eksplozję nieuzasadnionych kosztów”.

Same sprzeczności
Podstawowym mankamentem tych PFU jest brak jasnej definicji celu inwestycji i jej założeń. W punktach określających tzw. cele ekologiczne znajduje się zbiór wytycznych, powyciąganych z najprzeróżniejszych przepisów i norm, czasem już nieaktualnych, takich jak tzw. norma branżowa kompostu z lat 80. Wykonawcy zobowiązani są do zagwarantowania efektów technologicznych i produktowych zupełnie sprzecznych i przeciwstawnych, czyli nieosiągalnych. To tak, jakby powiedzieć, że produkt ma być zarazem czarny i biały. Zamawiający wymagają, by z odpadu zrobić produkt pierwszej klasy, a dla kompostu odpadowego mają obowiązywać normy nawozowe – i to nie tylko z punktu widzenia czystości, ale także pod względem zawartości azotu. Ale czy to jest istotne dla odpadu deponowanego na składowisku? Do tego dochodzi dotrzymanie najbardziej bezsensownej normy jakości kompostu, czyli 40-procentowej zawartości substancji organicznej. Niektórzy wymagają nawet określenia i zagwarantowania, że kompost będzie jej zawierać przynajmniej 30% i 18% węgla organicznego. Nie określają jednak przy tym, jak ta organika i ten węgiel mają być wyznaczane. Każdy powinien wiedzieć, że białko (substancje organiczne pochodzenia zwierzęcego) i węglowodany (substancje organiczne głównie pochodzenia roślinnego) to w przeważającej masie węgiel organiczny. Ilość najprościej określa się przez suszenie i prażenie suchej masy badanego substratu. Ubytek węgla (obojętnie, jakiego pochodzenia organicznego) daje nam tenże poszukiwany rezultat. Brnąc dalej w tych PFU, można stwierdzić, że w rzeczywistości jest to stek bzdur wylansowanych do miary obowiązującego w świetle prawa o zamówieniach publicznych dokumentu przetargowego, pod którym musi podpisać się „szczęśliwy zwycięzca” przetargowych zmagań.
Wymagania i gwarancje technologiczne z takich PFU, mające prowadzić do „urzeczywistnienia” sprzeczności, to dla wykonawców istne łamigłówki. Najczęściej jedynym rozwiązaniem takiego „węzła gordyjskiego” jest wkalkulowanie w cenę oferty niebotycznych kar za nieosiągnięcie celów technologicznych.
Także określane w PFU założenia co do rodzaju i wydajności maszyn to następny rodzaj powszechnie stosowanych sprzeczności. Zamawiając w oparciu o tzw. żółty FIDIC, wymaga się projektu budowlano-technologicznego z wykonaniem, a jednocześnie rzuca się dostawcom technologii kłody pod nogi w postaci określenia wymogów co do parametrów technicznych urządzeń i maszyn. To tak, jakby kupując dobry samochód, nie tylko wymagać od dostawcy gwarancji, ale też wskazywać mu, jak on ma ten samochód wyprodukować, jaki ma dać silnik, podzespoły itp. Innymi słowy, wymaga się dostarczenia technologii z gwarancją pod warunkiem, że technologia będzie taka, jak sobie to wyobraził „zamawiający bez wyobraźni”. Żeby było śmieszniej, za pieniądze z funduszowych lub unijnych dotacji kupuje się wielkie, przewymiarowane maszyny, wymagając jednocześnie wytworzenia przy ich użyciu handlowego, czyli taniego produktu.
No cóż, wprawionym w takich przetargach wykonawcom wcale nie opadają ręce, gdy punktują takie bezsensowne wymagania, tylko wyciągają z czarodziejskiego kapelusza gotowe „rozwiązania” na koszt publicznych dotacji, czyli polskich i europejskich podatników. Oczywiście, takie „wyprawy po łupy” nie zawsze się udają. Tam, gdzie wyceny inwestycji były tworzone przez logicznie myślących ekspertów lub doradców z krajów „Piętnastki”, oferty przekraczały wielokrotnie zaplanowane budżety i przetargi zostały (na szczęście) unieważnione.


Winnych jest wielu
Oczywiście, winę ponoszą nie tylko nieświadomi zamawiający, unikający jak ognia porady niezależnych fachowców, lub pseudoeksperci, którzy piszą PFU, nie mając przedtem do czynienia z eksploatacją prawdziwej kompostowni, lecz – jak zwykle – także polski prawodawca. O ile ustawy w dostatecznej mierze stwarzają, z pominięciem nieszczęsnej kwestii kontroli środków, wystarczające warunki do budowy zintegrowanej gospodarki odpadami, o tyle brakuje odpowiednich przepisów wykonawczych i regulujących wdrażanie ustaw, poczucia odpowiedzialności oraz konsekwencji w egzekwowaniu i karaniu łamania prawa. To ignorowanie często wynika z faktu, że nieprecyzyjne przepisy uniemożliwiają egzekucję prawa na drodze sądowej, gdyż te oddalają pozwy i skargi poszkodowanych lub zainteresowanych z tytułu braku dostatecznie precyzyjnych zapisów. Niejednokrotnie obowiązujące prawo staje się głównym hamulcem rozwoju branży, która ma być tym prawem regulowana. Warto przytoczyć tu paranoidalne przepisy o certyfikacji kompostu jako nawozu organicznego. To, co przyroda robi z odpadową biomasą od zarania dziejów na Ziemi, czyli kompost, w Polsce nie doczekało się nawet naukowej lub choćby technicznej i prawnie umocowanej definicji. Rozporządzeniem Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi z 19 października 2004 r. w sprawie wykonania niektórych przepisów ustawy o nawozach i nawożeniu (DzU nr 236, poz. 2369) wyznaczono instytuty upoważnione do tego, aby stwierdzać na drodze badań rolniczych przydatność kompostu jako nawozu dla roślin. O ile w przypadku nawozów sztucznych, czyli produktów ludzkiego intelektu, ma to uzasadnienie, o tyle testowanie biologicznych produktów naturalnych procesów graniczy z arogancją. Od tysięcy lat wiadomo, że kompost jest przydatny dla roślin. Oczywiście, produkując go w sposób przemysłowy z substancji organicznych koncentrowanych przez działania cywilizacyjne, podnosimy ryzyko ich zanieczyszczenia i to właśnie – stopień zanieczyszczenia nawozów naturalnych – powinno być badane, a nie ich przydatność w przyrodzie. Idąc dalej tropem „dziwolągów” polskiego prawa, odkrywamy jeszcze jeden aspekt aroganckiej władzy, która w imię polepszania – psuje. Na przykład ww. rozporządzenie wprowadza de facto monopol na badania. Przepisy te w Polsce wyznacza tylko pięć instytucji upoważnionych do certyfikacji nawozu naturalnego, jakim jest kompost. Badania takie kosztują polskich producentów nawet już ok. 120 tys. zł (ok. 34,3 tys. euro). Dla porównania warto zaznaczyć, że certyfikacja kompostu klasy A+ lub A w Austrii kosztuje 750 euro, czyli ok. 45 razy mniej. Oczywiście, niewielu małych inwestorów w Polsce, zainteresowanych produkcją jakościowego kompostu, jest w stanie wyłożyć takie środki i odczekać do ośmiu miesięcy (okres wegetacyjny) na wymagane do złożenia wniosku w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi atesty. Czy trzeba jeszcze pytać, dlaczego w Polsce brakuje inwestycji w małe i średnie kompostownie czystej biomasy? Odpowiedź jest prosta: nikt skuteczniej nie blokuje rozwoju polskiej wsi w tym zakresie niż minister rolnictwa i rozwoju wsi – polska paranoja…
Oczywiście, to nie jedyny przypadek błędnego i niedopracowanego prawa. W tym temacie można brnąć bez końca. Wróćmy jednak do nieudanych przetargów, gdyż te głównie dotyczą zakładów unieszkodliwiania odpadów komunalnych, a nie małych i średnich kompostowni, mających produkować czysty kompost nawozowy.


Błędne koło
Prócz pomieszania ustaw i rozporządzeń, produktów i celowości brak świadomości kosztów i cen rynkowych autorów analizowanych PFU charakteryzuje powszechny brak elementarnego zrozumienia praw ekonomii. Planowanie instalacji polega na wybieraniu najbardziej spektakularnych rozwiązań technologicznych i zlepianiu ich w twory na zasadzie sztuki dla sztuki. Bezkrytyczne przyjmowanie normatywnych danych z reklamy, brak praktycznej wiedzy i praktyki u zamawiającego i piszącego programy, zapóźnienia edukacyjne ekspertów to tylko najbardziej oczywiste wnioski takich analiz.
Jednak to nie zamawiający jest winowajcą, mimo iż częściej interesuje się tym, by kolor hal pasował do logo inwestora niż tym, jaka technologia ma mieć zastosowanie. Zamawiający, zlecając opracowanie PFU, polega na fachowej wiedzy realizujących zamówienie ekspertów. Instytucja inżyniera kontraktu często stoi na stanowisku zapobiegania zmianom zapisów PFU i SIWZ. Tworzy się błędne koło, którego zatrzymanie niejednokrotnie związane jest z nieuchronnym unieważnieniem przetargu. Może i dobrze?

Jerzy Gościński
Climacon, Austria
Śródtytuły od redakcji