Bójmy się „Jamesów Bondów”
Wojciech Sz. Kaczmarek
Mimo wakacji wydarzenia biegły tak szybko i na dodatek w taki sposób, że nieuchronnie przypominały się stare filmowe gagi z obrotowymi drzwiami. Raz premier, raz były wicepremier. Co chwilę w drzwiach, na zmianę, pojawiał się jeden z nich i ogłaszał „żywo zainteresowanej” publice swe zwycięstwo. Za tak gwałtownym rozwojem sytuacji nadążyć mogli tylko ci od radia i telewizji. Zdyszani biedacy – zaczynam rozumieć, dlaczego są tacy młodzi – nie mieli czasu nawet na prostą refleksję, że za chwilę drzwi się obrócą, wyleci ten drugi i będzie mówił coś zupełnie przeciwnego. Potem spikerzy obojga płci, wytrzeszczając z przejęcia oczy (to dla podkreślenia wagi informacji), wykrzykiwali „Aneto, co słychać przed pałacem, sejmem czy czymkolwiek?”. Wygląda na to, że do środka nikt ich nie chciał wpuścić. Biorąc pod uwagę sezon urlopowy, nie bardzo wiadomo, jakie było zainteresowanie tymi – jakże ważkimi – informacjami. Prasa codzienna oczywiście nie mogła nadążyć, o tygodnikach, a zwłaszcza miesięcznikach nie wspomnę. Te były, chyba jednak z korzyścią dla siebie, w tym wyścigu bez szans.
Uderzyły mnie jednak dwie wiadomości. Pierwsza informowała o uniewinnieniu byłego prezydenta Łodzi. Po tryumfalnym aresztowaniu i wieloletnim postępowaniu sprawa okazała się „dęta” i oparta na źródle z „aresztu wydobywczego”. Określenie to robi błyskawiczną i, jak się wydaje, międzynarodową karierę. Druga, właściwie wzmianka, zawarta była w artykule, który tylko luźno z nią był związany. Głosiła ona, iż dyrektor Wydziału Infrastruktury i Geodezji Warmińsko-Mazurskiego Urzędu Marszałkowskiego został przywrócony do pracy. Przywrócony po zawieszeniu, bez prawa do wynagrodzenia.
Obaj okazali się niewinnymi ofiarami pomówień. Z żadnego już nikt nie zdejmie szeptanych opinii tych, co i tak wiedzą lepiej. Żadnemu nikt nie zrekompensuje, szczególnie prezydentowi, tego, co przeszli. Obaj jednak mieli szczęście, że wiadomość o braku winy pojawiła się w prasie ogólnokrajowej.
U podstaw tego rodzaju wydarzeń leży dość głupawe, bo kompletnie nierealne powiedzenie: „Polityk, jak żona cezara, powinien być poza wszelkim podejrzeniem”. Niech mi ktoś da przykład osoby publicznej – byle, na litość boską, nie z literatury hagiograficznej – która jest poza podejrzeniami, zwłaszcza „wszelkimi”. Nawiasem mówiąc, co działo się z podejrzewaną żoną cezara?
Wprowadzenie tego myślenia w życie doprowadziło do sytuacji, w której ofiara zostaje skazana już w momencie pojawienia się informacji wskazującej na… I tu dochodzimy do meritum sprawy. Źródła informacji wskazujących na… można było, jak dotąd, z grubsza podzielić na dwie kategorie. Osobowe źródło informacji płci obojga, niezadowolone ze skutków działań „żony cezara”, które obwieszcza światu swą „krzywdę”, podając jednocześnie jej „prawdziwe” powody, oraz osobowe źródło informacji, spędzające czas w „areszcie wydobywczym” i próbujące poprawić swą sytuację. Obie metody, stosowane ostatnio twórczo również przez władzę, mają tę wadę, że ostatecznie coś tam przed sądem trzeba udowodnić. Zwłaszcza gdy kieruje się on prawem, a nie racją stanu.
Jednak sprawa Mrągowa, która przysporzyła kłopotów dyrektorowi, jest novum i powinna zostać dołączona do katalogu dwóch poprzednich źródeł. Realizujący swą dziejową misję „Jamesy Bondy” w świętym zapale sfałszowali dokumenty, pieczęcie i podpisy. Nie wiadomo właściwie, dlaczego te i w tym miejscu, ale wiadomo, „na kogo popadnie, na tego bęc”. Trafiło tam, gdzie trafiło. Nie chcę opisywać powszechnie znanej historii ani dywagować na temat jej zasadności. Chodzi mi o konsekwencje niejako uboczne, niezauważone przez spocone, „biegające za sensacją” media. Na zasadzie „polityk powinien…” dyrektora zawieszono. Wszak to jego wydział był zamieszany. Żona cezara poniosła konsekwencje.
„Jamesy Bondy” okazały się lokalnego chowu i sprawę udało się spartaczyć, przez co wyszła na światło dzienne i skończyła się pomyślnie dla zainteresowanego. Co by się jednak stało, gdyby sprawę przygotował profesjonalista?
Niewinni, macie czego się bać! Nie znacie dnia ani godziny. Ani miejsca.
Tytuł od redakcji
Mimo wakacji wydarzenia biegły tak szybko i na dodatek w taki sposób, że nieuchronnie przypominały się stare filmowe gagi z obrotowymi drzwiami. Raz premier, raz były wicepremier. Co chwilę w drzwiach, na zmianę, pojawiał się jeden z nich i ogłaszał „żywo zainteresowanej” publice swe zwycięstwo. Za tak gwałtownym rozwojem sytuacji nadążyć mogli tylko ci od radia i telewizji. Zdyszani biedacy – zaczynam rozumieć, dlaczego są tacy młodzi – nie mieli czasu nawet na prostą refleksję, że za chwilę drzwi się obrócą, wyleci ten drugi i będzie mówił coś zupełnie przeciwnego. Potem spikerzy obojga płci, wytrzeszczając z przejęcia oczy (to dla podkreślenia wagi informacji), wykrzykiwali „Aneto, co słychać przed pałacem, sejmem czy czymkolwiek?”. Wygląda na to, że do środka nikt ich nie chciał wpuścić. Biorąc pod uwagę sezon urlopowy, nie bardzo wiadomo, jakie było zainteresowanie tymi – jakże ważkimi – informacjami. Prasa codzienna oczywiście nie mogła nadążyć, o tygodnikach, a zwłaszcza miesięcznikach nie wspomnę. Te były, chyba jednak z korzyścią dla siebie, w tym wyścigu bez szans.
Uderzyły mnie jednak dwie wiadomości. Pierwsza informowała o uniewinnieniu byłego prezydenta Łodzi. Po tryumfalnym aresztowaniu i wieloletnim postępowaniu sprawa okazała się „dęta” i oparta na źródle z „aresztu wydobywczego”. Określenie to robi błyskawiczną i, jak się wydaje, międzynarodową karierę. Druga, właściwie wzmianka, zawarta była w artykule, który tylko luźno z nią był związany. Głosiła ona, iż dyrektor Wydziału Infrastruktury i Geodezji Warmińsko-Mazurskiego Urzędu Marszałkowskiego został przywrócony do pracy. Przywrócony po zawieszeniu, bez prawa do wynagrodzenia.
Obaj okazali się niewinnymi ofiarami pomówień. Z żadnego już nikt nie zdejmie szeptanych opinii tych, co i tak wiedzą lepiej. Żadnemu nikt nie zrekompensuje, szczególnie prezydentowi, tego, co przeszli. Obaj jednak mieli szczęście, że wiadomość o braku winy pojawiła się w prasie ogólnokrajowej.
U podstaw tego rodzaju wydarzeń leży dość głupawe, bo kompletnie nierealne powiedzenie: „Polityk, jak żona cezara, powinien być poza wszelkim podejrzeniem”. Niech mi ktoś da przykład osoby publicznej – byle, na litość boską, nie z literatury hagiograficznej – która jest poza podejrzeniami, zwłaszcza „wszelkimi”. Nawiasem mówiąc, co działo się z podejrzewaną żoną cezara?
Wprowadzenie tego myślenia w życie doprowadziło do sytuacji, w której ofiara zostaje skazana już w momencie pojawienia się informacji wskazującej na… I tu dochodzimy do meritum sprawy. Źródła informacji wskazujących na… można było, jak dotąd, z grubsza podzielić na dwie kategorie. Osobowe źródło informacji płci obojga, niezadowolone ze skutków działań „żony cezara”, które obwieszcza światu swą „krzywdę”, podając jednocześnie jej „prawdziwe” powody, oraz osobowe źródło informacji, spędzające czas w „areszcie wydobywczym” i próbujące poprawić swą sytuację. Obie metody, stosowane ostatnio twórczo również przez władzę, mają tę wadę, że ostatecznie coś tam przed sądem trzeba udowodnić. Zwłaszcza gdy kieruje się on prawem, a nie racją stanu.
Jednak sprawa Mrągowa, która przysporzyła kłopotów dyrektorowi, jest novum i powinna zostać dołączona do katalogu dwóch poprzednich źródeł. Realizujący swą dziejową misję „Jamesy Bondy” w świętym zapale sfałszowali dokumenty, pieczęcie i podpisy. Nie wiadomo właściwie, dlaczego te i w tym miejscu, ale wiadomo, „na kogo popadnie, na tego bęc”. Trafiło tam, gdzie trafiło. Nie chcę opisywać powszechnie znanej historii ani dywagować na temat jej zasadności. Chodzi mi o konsekwencje niejako uboczne, niezauważone przez spocone, „biegające za sensacją” media. Na zasadzie „polityk powinien…” dyrektora zawieszono. Wszak to jego wydział był zamieszany. Żona cezara poniosła konsekwencje.
„Jamesy Bondy” okazały się lokalnego chowu i sprawę udało się spartaczyć, przez co wyszła na światło dzienne i skończyła się pomyślnie dla zainteresowanego. Co by się jednak stało, gdyby sprawę przygotował profesjonalista?
Niewinni, macie czego się bać! Nie znacie dnia ani godziny. Ani miejsca.
Tytuł od redakcji