Ludwik Węgrzyn
ekspert Związku Powiatów Polskich

W czerwcu ponownie dał o sobie znać spór lekarzy z rządem. Dotyczył on nie tylko kwestii „przyziemnych”, związanych z wynagrodzeniami osób, które biorą odpowiedzialność za nasze zdrowie i życie, ale także spraw zasadniczych, a mianowicie funkcjonowania w systemie państwa opieki zdrowotnej. Tuż przed moim wyjazdem na urlop w zdumienie wprawiły mnie słowa przywódców wiodącej siły politycznej, deklarujących poprawę sytuacji materialnej Narodowego Funduszu Zdrowia – dzięki zwiększonym składkom z kieszeni tych obywateli, którym się w życiu lepiej powodzi. Po raz kolejny sięgnąłem po Konstytucję RP, gdzie w rozdziale II w art. 68 ust. 2 można znaleźć zapis, że „Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej, finansowanej ze środków publicznych”.
A przecież składki na tzw. ubezpieczenie zdrowotne wynoszą 9,76% od dochodów każdego obywatela. Ponadto za osoby pozostające bez prawa do zasiłku dla bezrobotnych składkę uiszcza Skarb Państwa rękami starostów powiatowych, przekazujących odpowiednie dotacje przeznaczone na ten cel. Tak więc proporcjonalnie do osiąganych dochodów każdy ubezpieczony w naszym kraju pokrywa koszty leczenia. Moim zdaniem, udział ten jest solidarny i sprawiedliwy, bowiem ten, kto zarabia więcej, odprowadza od swoich dochodów relatywnie większą składkę. I nie ma znaczenia, czy jest to człowiek młody, który z usług służby zdrowia nie korzysta wcale lub sporadycznie, czy też osoba starsza, którą stan zdrowia zmusza do częstych wizyt u lekarza.
Podczas urlopu moja córka, świeżo upieczona absolwentka medycyny zachęciła mnie do przejrzenia kodeksu etyki lekarskiej. Nie mogła bowiem zrozumieć, dlaczego lekarze – zamiast robić to, do czego są przygotowani – muszą sięgać po tak drastyczne środki jak protesty uliczne. Aby nie rozwijać tego tematu, przytoczyłem jej dwie, powszechnie znane przypowieści, związane ze świadczeniem usług medycznych (przynajmniej dzisiaj tak należałoby nazwać te czynności). Pierwsza to Przysięga Hipokratesa, czyli zbiór ok. 60 pism, zgromadzony w zbiorze „Corpus Hippocraticum”. Charakterystyczną cechą Przysięgi jest poszukiwanie dla profesji lekarskiej nie tyle zasad prawnych, ile zasad etycznych. Starszy od Przysięgi o ponad 1300 lat kodeks Hammurabiego, króla Babilonu, trudno byłoby nazwać zbiorem zasad etycznych, gdyż wymieniał on tylko kary i nagrody, jakie czekają lekarza za jego pracę. Zgodnie z przyjętą przez ten kodeks zasadą „oko za oko, ząb za ząb”, stosowano wysokie nagrody, ale jeszcze wyższe kary: „Za wyleczenie należy lekarzowi zapłacić 10 szelki srebra, a za spowodowanie śmierci należy mu ręce obciąć”. Natomiast działania lekarza zgodne z Przysięgą odwołują się do etycznych źródeł moralności, czyli do potrzeby doskonalenia siebie, do godności i szczególnego posłannictwa profesji medycznej. I na tej podstawie formułuje się cały szereg nakazów i zakazów, które podejmuje lekarz wobec bogów, ale wyłącznie we własnym sumieniu. Jedną z zasad jest dobroczynność. Zawód lekarza już w starożytnej Grecji uznawany był za „ważny i wyjątkowy”, a praktyka medyczna w tym kontekście wydaje się być nie tyle zwykłym zajęciem, ile misją, życiowym powołaniem. Współczesna, sekularystyczna kultura i laicyzacja życia wyeliminowały religijny wymiar człowieka, w tym powołanie lekarza. Deistyczna motywacja wzmacniała odpowiedzialność moralną i społeczną. Jej brak zawęża odpowiedzialność lekarza do tego, co określone jest wyłącznie w kontrakcie społecznym i nakazane bądź zakazane prawem. W wizji Hipokratesa nie ma miejsca dla pacjenta. Pozostaje on poza zainteresowaniem zarówno filozofów, jak i umowy społecznej. Silna postawa moralna i posiadanie zasad etycznych wystarcza dla realizacji procesu leczenia.
Inaczej widzi relacje pomiędzy pacjentem (poszkodowanym) a lekarzem nauka chrześcijańska. Święty Łukasz przytacza przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Opisane zdarzenie pokazuje nam człowieka poszkodowanego, obok którego obojętnie przechodzą różni ludzie, w tym także dostojnicy, i żaden z nich nie udziela mu pomocy. Dopiero Samarytanin ze znienawidzonego (nieczystego) rodu okazał miłosierdzie: nie tylko udzielił rannemu pomocy doraźnej, ale również umieścił go w pobliskiej gospodzie i oddał go pod opiekę, którą z góry opłacił. Choć od tych wydarzeń minęło dużo czasu, to jednak problemy z opieką i leczeniem ludzi wydają się ponadczasowe.
Te opowieści chcę zadedykować mojej córce – lekarzowi, pracownikom służby zdrowia oraz wszystkim, którzy podejmują jakiekolwiek decyzje dotyczące opieki i leczenia innych ludzi. Rządzący państwem, w tym służbą zdrowia, nie mogą zapominać o społecznym wymiarze etyki lekarskiej. Obok niewątpliwie wielkiego poczucia norm moralnych i etycznych przez samych lekarzy państwo nie powinno zapominać o konieczności posługiwania się zasadą autonomii tego zawodu i poczucia sprawiedliwości społecznej. Szkoda, że rząd nie wykazał się intuicją moralną i nie podjął dialogu, a jedynie wskazywał na uwikłanie jednostek ze świata medycyny w działania nie mające nic wspólnego ani z etyką, ani z moralnością.
Może należałoby zaproponować model kontraktalistycznego (uzależnionego od umowy społecznej) rozwiązania problemu, w którym mimo wszystko nie trzeba by rozmywać specyfiki w praktykowanej przez wieki profesji medycznej. Określona, trudna sytuacja całej służby zdrowia wymaga przemyślanych zmian, które w obiektywie spojrzenia mają nie tylko problemy budżetu, ale także problemy człowieka.