Kiedy rozmawialiśmy w maju 2005 r., mówił Pan o Europie dwóch prędkości, czyli o Europie kreujących i Europie kupujących. Czy Polska w dalszym ciągu znajduje się w gronie tych produkujących? Czy coś się zmieniło?
Myślę, że jest raczej gorzej niż lepiej, tzn. napięcia między Europą kreującą a tą produkującą są bardziej widoczne, i to jest mierzalne. Najprościej można przedstawić to na przykładzie struktury produktu krajowego brutto. Jaka część PKB pochodzi z energetyki i np. z budownictwa? A za jaką część tego produktu odpowiadają usługi? Z tego, co wiem, np. Wielka Brytania i Francja w zakresie wytwarzania bez energetyki i budownictwa, czyli fabryki mówiąc krótko, zeszły już poniżej 10%. Podczas gdy my pozostajemy na poziomie 19%, tzn. wytwarzamy dla Europy, a oni raczej konsumują. Jednocześnie cały mechanizm regulacji klimatycznej nastawiony jest na karanie producenta, a nie konsumenta. To powoduje, że opłaca się przenosić produkcję poza Europę, bo tam ona karana nie jest. A jeżeli ten produkt przywiezie się do Europy, to konsumuje się go bezkarnie. Bogaci mogą konsumować, a biedni mają problemy z pracą czy produkcją. Taki jest system. To oczywiście oznacza, że mamy dwie Europy i dwie prędkości.
A zatem raczej stoimy, a nawet cofamy się?
Nie. Powiedziałbym, że zmierzamy w przeciwnych kierunkach. To nie jest tak, że my, produkując, grzeszymy. To, że wytwarzamy stal i cement nie jest niczym złym. Te wyroby są potrzebne w Polsce i całej Europie. Mało tego, mimo iż mamy czynić gospodarkę bardziej efektywną i niskoemisyjną, to nadal potrzebujemy stali i cementu. Na razie nikt nie umie stworzyć gospodarki niskoemisyjnej bez udziału tej wysokoemisyjnej. Niektórzy już tę lepszą gospodarkę zbudowali, ale przedtem emitowali szkodliwe substancje, bo kiedyś nikt tego nie zabraniał. Natomiast ci, którzy przyszli później, dowiadują się, że im nie wolno emitować. Przepraszam za to sformułowanie.  Ono może nie jest politycznie poprawne, ale to trochę tak jak z kolonializmem – wielkie demokracje wygenerowały swoje pierwotne kapitały wtedy, kiedy nie były demokracjami, lecz imperiami kolonialnymi. Teraz oczywiście są przeciwne kolonializmowi. My nigdy nie byliśmy imperium kolonialnym i jakoś dajemy sobie radę, ale o tym nie wypada mówić. Dokładnie tak samo było z emisjami. Oni budowali swoją gospodarkę, kiedy my byliśmy jeszcze krajem rolniczym i prawie nie emitowaliśmy w ogóle. Teraz mówią nam, że już nie wypada emitować, więc rozwijajcie się bez emisji. Wyprowadzili swoją produkcję poza granice Unii Europejskiej (gdzie polityka klimatyczna nie obowiązuje), ale nie w sensie własnościowym, bo w dalszym ciągu to oni są właścicielami międzynarodowych koncernów, które produkują cement, stal, materiały budowlane, nawozy sztuczne i mnóstwo innych wyrobów.
Wspomniał Pan o gospodarce niskoemisyjnej.  Wcześniej działała Społeczna Rada ds. Redukcji Emisji, która przekształciła się w Społeczną Radę ds. Gospodarki Niskoemisyjnej, w której sprawuje pan funkcję sekretarza. Jakie są dotychczasowe osiągnięcia Rady?
Pod nową nazwą zajmujemy się już rozwojem Polski, a nie tylko redukcją emisji. Najprostszym sposobem redukcji emisji jest likwidacja przemysłu i popełnienie zbiorowego gospodarczego samobójstwa. Ale to nie najlepszy pomysł. Rozwój niskoemisyjny jest korzystny dla społeczeństwa i dla środowiska, a przy tym zgodny z tym, co wpisaliśmy do Konstytucji, czyli z zasadą zrównoważonego rozwoju. A co konkretnego zrobiliśmy? Jesteśmy na etapie bardzo żmudnej pracy, która polega na zidentyfikowaniu czegoś, co Ministerstwo Gospodarki nazwało obszarami aktywności. To są bardzo szczególne, precyzyjne działania, które prowadzą do rozwoju związanego z redukcją emisji. Takich rozwiązań znamy mnóstwo – zaliczają się do nich choćby termomodernizacja domów mieszkalnych, termomodernizacja budynków użyteczności publicznej lub rozwój niskoemisyjnego transportu indywidualnego i zbiorowego. Mógłbym wymieniać bardzo długo, ponieważ do tej pory takich obszarów udało się zidentyfikować ok. 300. A będzie ich ok. 600. Każdy taki obszar jest precyzyjnie, lecz krótko, opisany. To kilkaset stron opracowań, a za 40% wykonania całości odpowiadają członkowie Rady. To oficjalne dane z Ministerstwa Gospodarki. 60% wykonali pracownicy rządu. Różnica jest taka, że urzędnicy ministerstw robią to w ramach swoich obowiązków służbowych, a członkowie Rady jako wolontariusze. Nie jesteśmy na etacie ani opłacani. Pracujemy społecznie. To spory wysiłek, w końcu 40% robi wrażenie, ale trzeba też ocenić te działania pod względem jakościowym, gdyż jesteśmy głosem niezależnym i jako członkowie Rady utrzymujemy kontakty z kilkudziesięcioma różnymi organizacjami, izbami, stowarzyszeniami, które przesyłają do nas różne sugestie. Na razie zbieramy wszystkie dane, żeby w kolejnym etapie je uporządkować. Z jedenastu sektorów, w których ujęto poszczególne działania, siedem koordynują członkowie Rady.
Czy w Pana ocenie, jako pierwszego prezesa KAPE, której działalność skupiała się na zmniejszeniu zużycia energii, efektywności energetycznej oraz odnawialnych źródłach energii, obecna polityka i podejmowane działania są wystarczające, abyśmy mogli mówić o sukcesie?
To trochę pytanie, o to, czy szklanka jest do połowy pełna, czy do połowy pusta. Jeśli ktoś jest tak spragniony jak ja, powie, że do połowy pusta, bo chciałoby się pełną szklankę. Niemniej cieszę się z tego, że nawet połowa zawartości tej szklanki jakąś część tego pragnienia zaspokoi. Zwracam szczególną uwagę na to, że NFOŚiGW uruchomił właśnie kilka bardzo interesujących programów wspierających efektywność energetyczną. Pamiętam nazwy trzech, ale wiem, że ich jest więcej: „Sowa”, „Gazela” i „Lemur”. „Sowa” zakłada modernizację oświetlenia ulicznego w jednostkach samorządu terytorialnego. „Gazela” polega na wsparciu rozwoju masowego niskoemisyjnego transportu w miastach, a „Lemur”, o ile pamiętam, skupia się na niskoemisyjnym budownictwie. To są takie inicjatywy, których kiedyś brakowało, a o które apelowaliśmy i… udało się. Mówiono nam, że bijemy głową w mur, ale w końcu jakiś wyłom w nim zrobiliśmy, i to cieszy. Oczywiście istotny jest fakt, że powstała ustawa o efektywności energetycznej. Jednak niepokój budzi to, że ta ustawa jeszcze nie funkcjonuje. Czekaliśmy na pierwszy przetarg w 2012 r., ale z tego, co wiem, nie było go. Jesteśmy piątym państwem w Europie, które wprowadza system białych certyfikatów, a nowelizacja europejskiej dyrektywy o efektywności energetycznej wskazuje takie rozwiązania jako modelowe. Dlatego w tym przypadku wyjątkowo jesteśmy w czołówce, a nie w ogonie.
A czy społeczeństwo już dojrzało do takich zachowań?  
Myślę, że nasze społeczeństwo jest dość mądre i w momencie, kiedy efektywność energetyczna i oszczędzanie energii zaczynają się opłacać, to ludzie chętnie z takich możliwości korzystają. Podam dwa przykłady. Pierwszy to wielki sukces programu termomodernizacji budynków mieszkalnych, w ramach którego jedyny limit stanowi to, ile rząd przeznaczy pieniędzy na te działania, bo społeczeństwo jest zainteresowane tym wsparciem, a banki raportują, że kredyty na ten cel są spłacane w 100%. Podkreślam – w 100% – bo to jest ewenement. Drugi program to wspieranie przez  NFOŚiGW montażu kolektorów słonecznych. W tym przypadku również nie brakuje chętnych. Jeśli zaplanujemy przedsięwzięcie, które jest atrakcyjne, i poinformujemy o tym społeczeństwo, to będzie ono w nim uczestniczyło. Fundusz termomodernizacji, dopóki nie było o nim głośno, nie funkcjonował należycie i wystartował z ok. trzyletnim opóźnieniem. Nie można oszczędzać na promocji. Trzeba ludzi przekonywać, docierać z edukacją do wszystkich mających wpływ na efektywność energetyczną, czyli na oszczędzanie.  W Polsce oszczędność nie może kojarzyć się tylko z wykręcaniem żarówek na klatkach schodowych i windach. A przy okazji – dlaczego windy nadal jeżdżą przy włączonym oświetleniu, kiedy są puste? Tego nie potrafię zrozumieć.
Czy jesteśmy gotowi do realizacji tzw. energetyki prosumenckiej, o której ostatnio tak wiele się mówi?
Chciałbym żeby tak było, ale nie możemy wpaść z deszczu pod rynnę i z monokultury węglowej przekształcić się w monokulturę fotowoltaiczną, bo to nie byłoby dobre. Niebo nie zawsze jest bezchmurne. Póki co nie posiadamy sprawnych systemów przechowywania energii elektrycznej, nie mamy baterii czy innych urządzeń, które zapewniałyby nam energię elektryczną w nocy po naładowaniu w dzień. Takimi źródłami rozproszonymi mogą być też np. mikroelektrociepłownie. To, o czym mówię, to nie jest science fiction. Moi studenci w ramach projektowania domów pasywnych czy zero- i dodatnio energetycznych robią takie badania rynku na bieżąco, w związku z czym wiemy, że takich urządzeń jest coraz więcej, a ceny stają się konkurencyjne. Niezależnie od tego, co postanowią politycy, rząd i Parlament, wcześniej czy później ta energetyka na naszym rynku zaistnieje w większej skali. W tej chwili dzieje się tak np. w Anglii, Niemczech i Holandii. Rozwijają się technologie, spadają ceny, poprawia się jakość oraz wydajność, więc w pewnym momencie symboliczna bariera 1000 euro za 1 kW mocy zainstalowanej zostanie przełamana. Wtedy nastąpi powszechna energetyzacja, trochę na wzór zmotoryzowania społeczeństw. Im więcej kłopotów będzie miała duża energetyka, tym szybciej nadejdzie era energetyki rozproszonej. A problemów tej pierwszej przybywa.
Czy jeśli skoncentrujemy się na mikroinstalacjach i mikrokogeneracji, to unikniemy blackoutu, przed którym Pan przestrzega?
Nie, ponieważ to nie byłoby dobrym rozwiązaniem, gdyż niekorzystne jest tworzenie odmiennej monokultury. Właściwe rozwiązanie to dywersyfikacja, na początek rozwój energetyki prosumenckiej: fotowoltaiki, mikrowiatraków oraz mikroelektrociepłowni. Ale to tylko jedna z możliwości. Nie wszędzie i nie szybko uda się z niej skorzystać. Łatwiej pewne projekty zrealizować w domu jednorodzinnym, a trudniej na osiedlu z wielkiej płyty, na którym ja mieszkam, bo wszyscy mieszkańcy musieliby się dogadać, a nam, Polakom, dogadywanie się nie zawsze wychodzi najlepiej. Istnieje kilka innych możliwości i wszystkie powinny być brane pod uwagę. Zacznę od efektywności energetycznej. Budowanie nowych konwencjonalnych źródeł tylko po to, żeby zmarnować wyprodukowaną przez nie energię, jest kompletnie bez sensu. Bo to oznacza, że wykorzystując nieodnawialne zasoby, okradamy przyszłe pokolenia, a tego nam robić nie wolno. Zatem efektywność energetyczna, dzięki  której możemy odzyskać  ok.  2000 MW, czyli tyle, ile wytwarzają dwa amerykańskie reaktory jądrowe albo więcej niż generuje elektrownia „Kozienice”, jest dobrym rozwiązaniem. Drugie 2000 MW możemy pozyskać wskutek przetworzenia energii słonecznej w domowych systemach PV. Chcę przypomnieć, że Wielka Brytania, w której mgieł jest więcej, a słońce świeci krócej, zamierza zainwestować w budowę 8 mln instalacji PV, a więc na co trzecim domu. W Polsce mamy 6 mln domów jednorodzinnych. Gdybyśmy przyjęli, że tylko co trzeci zostanie wyposażony w taką instalację, to zyskamy 2 mln paneli PV. Jeśli na dachach polskich domów zamontowalibyśmy po jednym ogniwie o mocy 1 kW (Brytyjczycy planują 5 kW), to produkowalibyśmy ok. 2000 MW, a może nawet więcej. Ponadto trudniejsze w montażu są instalacje kolektorów słonecznych, bo zawierają bardziej skomplikowane układy hydrauliczne do produkcji ciepłej wody  użytkowej. Mimo to kolektorów tych ciągle przybywa.
Powstają już duże projekty elektrowni słonecznych PV, co pan o tym sądzi?
To mi się nie podoba. Rozumiem, że jest to jakiś interes, ale moim zdaniem nosi to znamiona zaśmiecania przestrzeni. Rozumiem, że prawo nie będzie tego zabraniało, gdyż tak zostało skonstruowane. Natomiast chcę podkreślić jedno. Przyłączenie ogniwa fotowoltaicznego na dachu domu jednorodzinnego nie jest problemem technologicznym i nie wymaga wykonania oceny oddziaływania na środowisko. Jeżeli prąd płynie z sieci do tego domku, bo zamontowano w nim przewody, to może również wypływać. To tylko kwestia odpowiedniego zarządzania siecią, czyli wprowadzenia tzw. dynamicznego zarządzania nią. Istnieje taka możliwość, trzeba tylko chcieć. Wymaga to innego zarządzania, a nie budowania nowych linii energetycznych. Natomiast przyłączanie elektrowni o mocy 10, 20, czy 50 MW, wszystko jedno z jakich źródeł – fotowoltaicznych czy wiatrowych – w polskich warunkach wymaga budowania przyłączeń i wzmacniania sieci. A to generuje poważne koszty i stanowi zadanie znacznie trudniejsze. To właśnie główne bariery w ramach budowania takich jednostek, nie chodzi tylko o dostęp do gruntu. 
Nasilają się protesty przeciwko budowie farm wiatrowych. Czy elektrownie słoneczne także będą  wywoływały takie reakcje w niektórych gminach?
Problem protestów przeciwko energetyce wiatrowej starałem się analizować samodzielnie. Kilkukrotnie byłem wzywany przez działaczy samorządowych w trybie „pogotowia ratunkowego”, czasem, aby nie dopuścić do linczu. Ci, którzy już wydzierżawili albo mają zamiar wydzierżawić swoją ziemię w celu postawienia wiatraku, nie boją się infradźwięków i taki obiekt im nie przeszkadza. Trafiłem na badania naukowe, z których wynikało, że ludzie, subiektywnie oceniając poziom głośności wiatraka, wskazują, że wiatrak sąsiada, bardziej oddalony, jest o 10 dB głośniejszy niż ich. To absurd. Istota większości protestów ma charakter wyłącznie materialny. A w takim przypadku nieważne okazuje się to, czy chodzi o wiatrak, czy elektrownię fotowoltaiczną, bo w sąsiedztwie takiej instalacji nikt nie będzie chciał budować osiedla domków jednorodzinnych. Przeszkodą jest widok. Gdyby rosły tam słoneczniki, to proszę bardzo. Protesty są generowane przez ten sam mechanizm. Dlaczego on ma zarobić, a ja nie? Natomiast nikt nie będzie protestował przy zakładaniu ogniw PV na własnym dachu, tym bardziej że za chwilę sam postąpi tak samo. To nie umniejsza wartości ani mojego budynku, ani budynku mojego sąsiada.
Co Pan profesor sądzi o przebiegu prac nad ustawą o OZE? Czy tzw. mały trójpak energetyczny zadowoli branżę?
Uważam, że nie. Gdyby było inaczej, nigdy nie wszczynałbym alarmu. Bycie Kasandrą, jak mnie czasem nazywają, to nie najmilsze zadanie. Niemniej chcę podkreślić, że wszystkie przepowiednie Kasandry się spełniły. Mimo że ona sama nie chciała w nie wierzyć. Rzeczywiście boję się, że brak nowej polityki energetycznej i prawa, które byłoby narzędziem realizacji jej postanowień, może spowodować bardzo poważną zawieruchę po 2015 r. To tylko symbolicznie nazywa się blackoutem, ale chodzi o coś, co okaże się połączeniem 20 stopnia zasilania z czasów gierkowskich z ceną energii w godzinach szczytu. Zatem jeśli  ktoś będzie dobrze „umocowany”, to mu prądu nie wyłączą. A bardzo bogaty człowiek po prostu go sobie kupi. Pozostali naprawdę niezwykle mocno ucierpią. To jest duży problem. Nie tylko gospodarczy, ale i społeczny. A jeśli coś ma podłoże zarówno społeczne, jak i gospodarcze, to staje się kwestią polityczną. Wtedy opinia społeczna zacznie się zastanawiać, kto to wszystko spowodował.
Koalicja klimatyczna mówi, że mały trójpak nie daje szans prosumentowi.
Jeśli nie będzie zwolnienia z obowiązku prowadzenia działalności gospodarczej, to oczywiście żadna promocja energetyki prosumenckiej nie nastąpi. Ewentualnie zostanie powołana policja energetyczna, która sprawdzi, czy ktoś nielegalnie nie produkuje dla siebie prądu. Wiemy, że nielegalnie w Polsce nie można wytwarzać mocnych alkoholi, ale ludzie i tak to czynią. Prądu też nie można produkować, ale ludzie w pewnym momencie zaczną. Bo kiedy światło będzie gasło coraz częściej i wystąpią przerwy w dostawie prądu, te planowane i nieplanowane, to potrwają one dłużej niż dzisiejsze 500 minut rocznie w przeliczeniu na każdego odbiorcę. Na poznaniaków, warszawiaków i krakowiaków tych minut przypada znacznie mniej, tzn. że na naszych obywateli w małych miastach i na wsi tych minut przypadnie więcej. Taka jest prawda o polskiej energetyce. Jesteśmy na szarym końcu, jeśli chodzi o przerwy w dostawach prądu. Jest tylko kilka państw, które są w podobnej sytuacji jak my. Dla porównania w Niemczech opisywane przerwy to tylko 23 minuty na odbiorcę energii. W dużych miastach energetykę mamy na poziomie europejskim, a na wsiach i w małych miasteczkach raczej postsowiecką. Łącznie z poziomem napięcia. Wystarczy wstawić do gniazdka woltomierz i dokonać pomiaru. W wielu miastach Polski napięcie jest sporo poniżej europejskiego standardu 230 V. U mnie na wsi wynosi 180 V, a bywa i niższe.
Czy ustawa o OZE w końcu powstanie?
Bardzo głęboko wierzę w to, że powstanie. Nie potrafię jednak odpowiedzieć, kiedy. Pytano mnie również, czy jest szansa na to, żeby wdrożyć ustawę o termomodernizacji. Długo na nią czekaliśmy, ale udało się. Potem zastanawiano się, czy zacznie funkcjonować ustawa o efektywności energetycznej. Również sporo to trwało, ale przepisy weszły w życie. Teraz w podobnej sytuacji znajduje się ustawa o odnawialnych źródłach energii. Istnieją siły, które starają się ją blokować. Komuś ona przeszkadza. Ktoś uważa ją za szkodliwą, choć nie jest sprzeczna z prawem unijnym ani oprotestowana przez Komisję Europejską. Ktoś ją wstrzymuje w kraju. Trzeba zastanowić się, w czyim leży to interesie. Do pewnych wniosków można dojść, stwierdzając, kto uczestniczy w sektorze energetyki odnawialnej, jaki jest procent udziału różnych graczy. Kto realizuje oficjalną politykę energetyczną państwa w tym zakresie. Ci, którzy tego nie czynią, prawdopodobnie nie chcą. Może te działania są dla nich nieopłacalne albo szkodliwe. Jesteśmy świadkami walki między dwoma rodzajami energetyki odnawialnej: energetyką wymagającą realizacji poważnych przedsięwzięć i taką, która nie była związana z żadnymi wielkimi inwestycjami (współspalanie albo elektrownie wodne zbudowane kilkadziesiąt lat temu). Niektórzy pragną otrzymywać pieniądze za to, że po prostu są. Nie chodzi tu przecież o zwrot nakładów inwestycyjnych, bo one zwróciły się już wielokrotnie. Za co więc im płacić? Jaka jest moralna podstawa wydawania pieniędzy na takie cele? Nie ma. Ale mimo to tak się dzieje, a ustawa ma uporządkować tę sytuację. Bo żeby komuś coś dać, musi komuś coś zabrać, a ci, którym się zabiera, protestują.
 Dziękuję za rozmowę.