Od dziesiątków lat toczą się spory o to, czy rozwój ludzkości i zachłanne zużywanie zasobów doprowadzą do katastrofy, czy też nie.
Jako jeden z pierwszych przerażające wizje przedstawił Thomas Malthaus, angielski ekonomista, który w opublikowanym w 1789 r. eseju „An Essey on the Principle of Polulation” przewidywał koniec ówczesnego świata, spowodowany wyczerpaniem się zasobów. Zwrócił on uwagę, że liniowy wzrost produkcji żywności oraz zwiększenie się liczby ludności na świecie (wg krzywej ekspotencjalnej) sprawią, że w przyszłości wystąpi kryzys, wywołany brakiem zasobów, efektem czego będzie całkowita katastrofa. Rzeczywistość jednak zweryfikowała twierdzenie Malthausa, ale problem pozostał i aktualnie coraz bardziej martwimy się o zasoby energetyczne Ziemi.
 
Problem globalny
Niezależnie od tego, czy jesteśmy zwolennikami katastroficznych przepowiedni czy wierzymy, że ludzkość da sobie radę, problem wyczerpywania zasobów istnieje. Globalnie i rynkowo uwidocznił się w ostatnim dziesięcioleciu wraz z gwałtownym rozwojem najliczniej zamieszkałych krajów, takich jak Chiny, Indie czy Brazylia. Państwa te wraz ze wstąpieniem na ścieżkę szybkiego zdobywania udziałów w rynkach światowych przemieniły się w pożeraczy ropy naftowej, węgla czy stali. Ceny surowców poszybowały w górę, a emisja CO2 wzrosła globalnie ponad dwukrotnie. Problem ten, niestety, nie znalazł zrozumienia wśród wszystkich krajów. Wręcz przeciwnie – ludzkość stała się podzielona jak nigdy, zapatrzona w lokalne, krajowe lub korporacyjne interesy. Na domiar złego zużycie zasobów wzrasta, a globalne porozumienie w kwestiach klimatu wciąż jest bardzo odległe. Jeszcze pod koniec XX w. wydawało się, że świat wszedł na ścieżkę trudnych i niepełnych kompromisów, ale stawiał sobie jakieś cele związane z ochroną klimatu lub zrównoważonym rozwojem. Wtedy również rozpoczęła się moda na globalne konferencje, referaty i dyskusje. Odbyła się m.in. II Konferencja ds. Zrównoważonego Rozwoju w Rio de Janeiro (1992 r.) – dwadzieścia lat po wcześniejszej w Sztokholmie. Problem wyczerpywania zasobów, nieograniczonego rozwoju oraz zagrożenia cywilizacji przeniknął do opinii publicznej i wydawało się, że obrady konferencyjne przełożą się na trudne, ale konieczne działania wszystkich państw.
 
Konflikt interesów
Minęło właśnie kolejne dwadzieścia lat i po czerwcowej konferencji Rio+20 wszyscy mają świadomość całkowitej klęski. Zarówno wcześniejsze próby reaktywowania protokołu z Kioto (kolejno Kopenhaga, Durban), jak i Rio+20 pokazują całkowite wynaturzenie szczytnych idei, wspólnych wysiłków oraz idealistycznych teorii. Interesy są sprzeczne – bogate państwa chcą częściowej (różnie po różnych stronach Atlantyku) ochrony zasobów i lepszej kontroli wpływu człowieka na środowisko, a państwa szybko rozwijające się, mające ogromne populacje, w żadnym wypadku nie chcą za to płacić (najpierw zamierzają dogonić bogatych liderów). Z kolei kraje najbiedniejsze chciałyby otrzymywać pieniądze, a zarazem więcej konsumować. Państwa najbogatsze, ze względu na trwający kryzys ekonomiczny, nie będą płacić, a biedne będą wyciągać rękę po pieniądze, zanieczyszczając coraz bardziej. Środowiska ekologiczne, zniechęcone prawdopodobnie jakimkolwiek brakiem rozwiązań, przesuwają się coraz bardziej w stronę ekstremum, więc jakiekolwiek porozumienie jest już nierealne. Światowa polityka zaczyna tracić zdrowy rozsądek. Europa podejmuje stosunkowo radykalne działania na rzecz zmniejszania emisji CO2, które są gigantyczne (w sensie nakładów i technologii) na Starym Kontynencie, ale z punktu globalnych rezultatów nie mają żadnego znaczenia (wzrost emisji w krajach, takich jak Chiny i Indie prowadzi do relatywnego spadku udziału europejskiej emisji, wiec działanie na lokalnym podwórku nie ma żadnego znaczenia – dziś Europa odpowiada za zaledwie 11% emisji światowej). Korporacje oczywiście pilnują swoich interesów, a wszyscy ci, którzy naprawdę trują i zużywają zasoby, nie chcą jakichkolwiek realnych ograniczeń. Najgorsza jest chyba jednak całkowita hipokryzja wszelkiego typu przedsięwzięć, takich jak obecne Rio+20. Zamiast dyskusji i wspólnej pracy odbywają się gigantyczne zjazdy (na kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy ludzi), gdzie smutno kiwa się głową nad kolejnym alarmistycznym raportem, by za chwilę pchać się do bufetu po sałatkę z krewetkami i darmowe drinki. Raporty po konferencji pełne są ogólników (warto przeczytać finalny raport po Rio+20), a wypowiedzi oficjeli traktują o szukaniu porozumienia i dobrych prognostykach na przyszłość. Za rok spotkają się znowu… by dalej dyskutować i jeść wykwintne kolacje. Patrząc na realny efekt konferencji, trzeba być pesymistą i zaczynać doceniać Thomasa Malthausa. Chyba że ludzkość się opamięta. Ale, aby tak się stało, trzeba najpierw przestać podawać przekąski i drinki dla decydentów na konferencjach.
 
prof. dr hab. inż. Konrad Świrski
 
Autor od wielu lat jest związany z energetyką, zajmuje się modernizacją i zmianami w tym sektorze, optymalizacją produkcji, a także technologiami informatycznymi dla energetyki, gazownictwa i przemysłu. Jest pracownikiem naukowym Politechniki Warszawskiej, kierownikiem Zakładu Maszyn i Urządzeń Energetycznych w Instytucie Techniki Cieplnej, a także prezesem firmy Transition Technologies.