Wojciech Sz. Kaczmarek

Na mapie Unii Europejskiej ilustrującej PKB jej członków Polska oznaczona jest kolorem wskazującym, iż nie przekracza 40% wartości unijnej. Jest więc uprawniona do pomocy w ramach wszelkich programów, które mają ową średnią podwyższyć. Na poziomie państw statystyka była prosta, wręcz definicyjna. Komplikowała się na poziomach niższych. Nie bardzo było wiadomo, w jaki sposób owo PKB porównywać. Jak zestawiać ze sobą kształtujące się w rozwoju historycznym regiony, których terytorium jest często większe od kilku państw członkowskich? Uzgodniono więc, że każde państwo zdefiniuje swe terytorialne jednostki statystyczne samo i na takiej podstawie będą dokonywane porównania na poziomach poniżej krajowego.
Polska skorzystała z prostej metody, sprowadzającej pojęcie regionu do województwa. W ten sposób wybrane jednostki służą do statystycznego porównywania np. Wielkopolski z Bretanią. Oczywiście, wypadamy nadal słabo i po staremu programy pomocowe się nam należą.
Jest jednak wyjątek w postaci naszej stolicy, która wyjęta z województwa mazowieckiego świeci jasnym punktem na statystycznej mapie naszego kraju, przekraczając magiczną liczbę 75% PKB Europy, powyżej której pomoc się już nie należy. W Polsce Warszawie nikt nie dorównuje. O ile jeszcze na poziomie regionalnym tym samym kolorem oznaczone są regiony Mazowsza, Górnego Śląska i Wielkopolski, o tyle w kategorii podregionów stolica żadnego konkurenta obawiać się nie musi.
Posiada ona niezwykłą wręcz zdolność zasysającą, wynikającą z ciągle rosnącej centralizacji, a powodującą, że wszystko, „co się rusza”, przenosi się właśnie do niej. Poza krótkim okresem na początku lat 90, w którym niektóre naiwne przedsiębiorstwa lokowały swe centrale w regionach, gdzie koncentrowały swą działalność, daje się zauważyć triumfalny powrót jedynie słusznej i wypróbowanej idei „decyzja u nas”. Śmiem nawet twierdzić, że w tym zakresie udało się znacznie więcej niż w tak krytykowanym PRL-u. Co, oczywiście, nie przeszkadza opowiadać o decentralizacji, dekoncentracji, bliżej mieszkańca i co tam jeszcze „uczeni w piśmie” potrafią w tym zakresie wymyślić.
Decyzje decyzjami, rozumiem: „bliżej siedzisz, dalej widzisz”, ale dochodzi do tego drukowanie dowodów osobistych, praw jazdy, paszportów. Jeszcze trochę, dowodów rejestracyjnych. A co z metrykami, świadectwami ślubów itd.? Inwencja w tym zakresie naprawdę nie ma granic i niejedno da się jeszcze wydumać.
Na razie musimy udoskonalić procedury, a przede wszystkim ich logikę. Kto do kogo może się zwracać i z jakim problemem – bo jakiś porządek musi przecież być. Nie powinno się zakłócać głupimi pytaniami ustalonego porządku rzeczy i podawać w wątpliwość z takim trudem wymyślonych pomysłów. Prowincja jest od wykonywania i raportowania, rozwiązania powstają w centrali. Centrala do województwa, województwo do powiatu, powiat do gminy, gmina do… No właśnie.
I oto kolejny prezydent Warszawy, nawiasem mówiąc jedyny, który, jak dotąd, nie zaszczycił swą obecnością zgromadzeń Związku Miast, nagle zauważył, że owa centralizacja (zdaje się, iż nie użył ani tego określenia, ani nie wpadł na pomysł globalizacji, tylko po staremu użył terminu stołeczność) jest świetnym pretekstem do uzyskania dodatkowych funduszy.
Owa stołeczność ma przecież, niestety, również swoje minusy. No bo przecież nie dosyć, że przyjeżdżają, obciążają sieć komunikacyjną, kanalizacyjną itd., to jeszcze pośrednie wpływy z tego tytułu nie spełniają oczekiwań. A przecież PKB stolicy tak pięknie prezentuje się na mapie Polski…

Tytuł od redakcji