Wojciech Sz. Kaczmarek

Manichejczycy, katarowie, albigensi… Nazwy znane praktycznie już tylko profesjonalistom i hobbystom. Manicheizm to założony w III w. w Persji ruch religijny, oparty na starej jak ludzkość i znanej już w starożytnym Egipcie i Mezopotamii filozofii walki dobra ze złem. W XII w. na południu Francji przekształcił się on w ruch katarów (czystych) i albigensów (od miasta Albi), określony przez Kościół jako heretycki.
Przeciwstawienie Boga i Szatana. Reszta wynikała ze stopnia przeciwstawienia. Wyznawcy dzielili się na „doskonałych” lub „czystych”, których było prawdopodobnie nie więcej niż kilka tysięcy, i „wierzących”, którzy mogli się mniej przejmować regułą religii, byle tylko przed końcem życia dostąpić czegoś, co nazwalibyśmy swoistym chrztem. Po śmierci stawali się aniołami. „Nieczystych”, tzn. niekatarów, zamiast zbawienia czekać miały kolejne inkarnacje na Ziemi, łącznie z możliwością wcielenia zwierzęcego. Nic takiego, co mogłoby nas dzisiaj szokować.
A jednak to manichejczykom i ich następcom przypisuje się potocznie „odważny” w swej prostocie podział na tych dobrych (czytaj: naszych) i tych złych, którzy do „naszych” nie należą. To „nasi” mają receptę i monopol na dobro, ci „inni”, niejako z urodzenia, skazani są na zło, a grzechy są organicznie wbudowane w ich myślenie i postępowanie. I to jedynie „my” mamy niezbywalne prawo do oceny postępowania tych drugich i określania tego, co dobre, a co złe. I jeszcze tylko trzeba wyjaśnić, kto to jest „my”. My wszyscy „wierzący” zbiorowo czy też wybrana grupa „czystych”? A jeżeli tak, to czy cała, czy też wyłącznie jej „guru” i najbliżsi mu uczniowie?
Twórca manicheizmu, Mani z Babilonu, skończył na krzyżu. Przeciwko katarom ogłoszono krucjatę. W XII w. zostali oni wymordowani bądź spaleni na stosach inkwizycji. Przy okazji Francja załatwiła swe interesy i przyłączyła swoje dzisiejsze południowe tereny. Herezja została zlikwidowana.
Jednak pozostał sposób myślenia, który ma się nieźle również w naszych czasach, a w niektórych krajach cechuje się nawet dużym natężeniem. Pozbawione już pierwiastka religijnego myślenie o „naszych”, którym należy wiele (jeżeli nie wszystko) wybaczyć czy choćby usprawiedliwić, i „innych”, co do których niecnych intencji nie mamy żadnych wątpliwości, kwitnie zarówno w życiu prywatnym, jak i politycznym. Nie bardzo wiadomo, z czego bierze się głębokie przekonanie o niskich intencjach bliźnich, skąd biorą się (nieraz tak karkołomne) konstrukcje logiczne, prowadzące prosto do wniosku, że sukces „innego” musi pochodzić, jeżeli nie z przestępstwa, to przynajmniej z nadużycia. Odnosi się wrażenie, że wynika to po prostu ze sposobu myślenia o tym, co by można zrobić, znajdując się w cudzej, najczęściej wyimaginowanej sytuacji. I to w społeczeństwie publicznie głoszącym ideę „czystych”, a prywatnie pochwałę cwaniactwa.
Jest to tylko dokuczliwe, gdy ogranicza się do pojedynczych „proroków”, jednak staje się groźne, gdy przybiera formy instytucjonalne. Gdy praktycznie jedynym programem ruchu społecznego czy partii politycznej staje się hasło „łapaj złodzieja”. Gdy pojawiają się pomysły, iż wszyscy – prócz naszych – są z natury grzeszni, a więc i podejrzani. Jako tacy swą niewinność powinni udowodnić z góry. Nie czekając na sformułowanie oskarżenia, bo oskarżonymi mogą stać się natychmiast, z chwilą jakiegoś wyboru, z chwilą objęcia jakiegoś stanowiska, w momencie sukcesu. Jeżeli są z konkurencji, to nawet wcześniej.
Pojawia się natarczywa myśl, pokusa, iż jedynie nasi, ci „czyści”, mogą poprowadzić owych „wierzących”, ale jednak słabych i „nieczystych”, ku powszechnej szczęśliwości i sprawiedliwości.
Historia zna liczne okresy, miejsca, a także rezultaty występowania i panowania programów politycznych, opartych na prostych zasadach manicheizmu. Koniec jest zwykle w rodzaju: „dajcie człowieka, a paragraf jakoś się dobierze”. I nie mam tu na myśli wyłącznie historii.

Tytuł od redakcji