Z początkiem roku w poznańskich mediach zaczęło huczeć od haseł rodem z filmów katastroficznych, mówiących o końcu… segregacji. Z kilku miejsc w mieście znikły pojemniki do selektywnej zbiórki plastiku, szkła i papieru. Mieszkańcy zareagowali, podniósł się rwetes, a butelki PET i makulatura uparcie pozostawiane w miejscach „nieobecnych” pojemników świadczą o tym, iż przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Bynajmniej nie rozwiązuje to problemu, a obrazek ten nie napawa optymizmem, pomimo widocznych chęci do segregacji odpadów.
Zaczęto spekulować, czy to wynik kryzysu gospodarczego, czy winnych zaistniałej sytuacji należy szukać w bliższym otoczeniu. Wiadomo, iż ceny surowców wtórnych spadły, jak można przeczytać, nawet o 70%, a niektórych niemal o 100%. Mniejszym firmom dużo trudniej utrzymać się na rynku. Jednakże przyczyna poznańskich zawirowań jest bardziej prozaiczna. Miasto wycofało pojemniki, które niegdyś miały tylko „zasilić” system, a potem powinny zostać zastąpione kontenerami firm zajmujących się odbiorem odpadów.
Niestety, w konsekwencji sprzyja to domowemu spalaniu wszelkiego rodzaju odpadów, a praktykowanie tego można rozpoznać po różnobarwnym dymie unoszącym się z kominów. I dzieje się tak nie tylko w przypadku zabudowy jednorodzinnej, lecz także w starych kamienicach ogrzewanych piecami kaflowymi. Poznańska prasa podaje, iż pojemniki znikają, a czytelnicy twierdzą, że jednak nie wszędzie. Spacerując po osiedlach, gdzieniegdzie widać hałdy „wysegregowanych” odpadów, a w skali kraju wciąż utrzymuje się 2,5-procentowy poziom segregacji. Znajomi nadal są przekonani, że selektywnie zbierane przez nich odpady przy ich wywożeniu trafiają do jednego kubła i dalej na składowisko. Inni pytają o to, czy opakowania po jogurtach należy wrzucać do kontenera z tworzywami sztucznymi, a zapominają o zagospodarowaniu zużytego sprzętu elektrycznego… i tak toczy się edukacyjne koło recyklingu.
Z-ca redaktora naczelnego
Katarzyna Błachowicz