Paweł Chudziński
prezes Aquanet, Poznań

No i po wakacjach. Tych letnich tylko, bo zimowe wciąż przed nami. Znowu gdzieś pojedziemy i… Dobrze, dobrze. Teraz jednak weźmy się do roboty. Więc… Jeszcze parę słów o wakacjach. Byliśmy w różnych miejscach, widzieliśmy różne rzeczy, ale czy zauważyliśmy coś, co nas rozwinęło? Również zawodowo? Czy wróciliśmy mądrzejsi? Jak ostatnio mówiłem, jestem ciekawy świata, więc pytam. Pytam zwłaszcza wówczas, gdy czegoś nie rozumiem. Pytam często. A oto pytanie na dziś: kto w ciągu pięciu lat zbuduje w Polsce pięć stadionów, dziesięć tysięcy kilometrów kanalizacji sanitarnej, trzy tysiące kilometrów dróg, trzy duże i ok. dwudziestu średnich oczyszczalni ścieków…? Katalog inwestycji do pilnej realizacji rozciąga się na kilka kartek. Katalog firm, które będą w stanie to wykonać, nie zajmie nawet pół strony. Efekt takiej proporcji jest dość prosty do przewidzenia. Po pierwsze – w tempie zdecydowanie ponadinflacyjnym wzrosną ceny, po drugie – zaraz po tym pojawi się całe stadko różnych firm z zagranicy, które szybko znikną, gdy tylko zacznie gasnąć rynek. Całe szczęście, że Niemcy trzymają zamknięty rynek pracy, zwłaszcza dla naszych inżynierów, bo przynajmniej mamy jakiekolwiek szanse realizacji choćby części naszego programu inwestycyjnego (pisząc naszego, mam na myśli program całego kraju, a nie jednej firemki czy też nawet wybranej branży). Źle to wszystko wróży. Źle również wróży naszym klientom. Ale czy to kogoś w ogóle obchodzi? Czy znowu będziemy realizować politykę pod tytułem: po nas choćby i potop? Nie piszę tu pod niczyim konkretnym adresem, ale raczej ku przestrodze, choć szansa, że to do kogokolwiek podejmującego takie decyzje dotrze, jest mniej więcej taka jak to, że jutro rano obudzę się z grzywką.
Pesymizm a realizm
Ale dość już tego pesymizmu (choć mam wrażenie, że to jest raczej realizm). Teraz trochę obserwacji z moich ostatnich spotkań. Otóż jedno z nich odbyło się wśród najważniejszych osób w podległych im firmach. Wcale nie chcę nikogo pouczać. Tak tylko sobie piszę. Gdy znajdą się razem tacy ważni ludzie, którzy w swoich firmach mają pełnię władzy (a czasami im się tylko wydaje), to znaczy, że mają też pełnię wiedzy. Jeśli mają pełnię wiedzy, to mogą podejmować wszystkie decyzje. I tu właśnie zaczyna się problem. Bo po co wówczas są wszyscy inni pracownicy? Wygląda na to, że wyłącznie po to, by wysłuchiwać i potem bez dyskusji wykonywać mądre polecenia cesarza, który na ten czas stał się prezesem. Mogą jeszcze przyklęknąć i ewentualnie pocałować pierścień. Bo jak wiadomo, cesarz ma przymioty boskie, więc mu się należy. Z tym, że tak naprawdę należy mu się coś zdecydowanie innego, tyle że tego nie napiszę, bo tak nieprzyzwoitych propozycji i tak by nie wydrukowano. Znam przykład takiego prezesa, który miał wybierać kolor segregatora dla materiałów wysyłanych do rady nadzorczej. Nie wybierał. Pewnie się jednak na tym nie znał. I dzięki Bogu. Ludzkość odetchnęła: jedna głupia decyzja mniej. Ten się z tego sam jakoś wygrzebał, natomiast martwią mnie tacy, co to są przekonani o tym, że to właśnie oni i koniecznie w tym momencie muszą podjąć każdą decyzję. I są na dodatek przekonani o tym, że jak podejmie ją ktoś inny, to będzie źle. A ja zapadam się w otchłań rozpaczy, gdy taki delikwent chce koniecznie całe audytorium przekonać o swoich racjach i zaczyna dyskusję. Dramat ma miejsce wówczas, gdy znajdzie godnego siebie przeciwnika. Nie pomaga wtedy ziewanie (nawet głośne), ostentacyjne wychodzenie na coraz częstsze przerwy i tym podobne zabiegi. To trochę jest jak z tym księdzem, który mówił tak nudne kazania, że spał cały kościół, a on był bardzo zadowolony, iż nikt mu nie przeszkadza. Był zadowolony do momentu, gdy śpiący parafianin spadł z ławki. Wówczas mu się dostało. Rzecz jasna parafianinowi, a nie księdzu. Nasz przypadek jest dość podobny. Niestety.
Wszechwiedza krótkie ma nogi…
Na zakończenie jeszcze kilka słów o podobnym przypadku, ale w życiu osobistym. Mam kolegę, który zna się w swoim mniemaniu na wszystkim. Kiedyś u niego byłem. Na początku było nawet ciekawie. Jakiego nie poruszyłbym tematu, on atakował go z pełnym znawstwem i zacięciem. Wydawał się wiedzieć wszystko. Zawsze wychodziłem na głupka (co w wielu wypadkach jest oczywiście czystą prawdą), aż w końcu zaczęło mnie to troszkę męczyć. Więc żeby się rozruszać, postanowiłem sprawdzić jego wiedzę w zakresie, w którym nie byłem kompletnym głupkiem, a mówiąc dokładniej, pracowałem w tym zawodzie dziesięć lat. On o tym nie wiedział. Tylu bredni, jakich się nasłuchałem w ciągu godziny, wystarczyło mi do podjęcia jedynej słusznej decyzji. Nigdy więcej wojny i wizyt u tego kolegi. To było kilkanaście lat temu. Więcej tam nie poszedłem i do dziś zastanawiam się, czy ma jakichś znajomych, którzy przychodzą sami z siebie, a nie pod przymusem. Mam dziwne wrażenie, że gdyby podwładni moich kolegów z tego spotkania mieli takie same możliwości, to pewnego pięknego dnia listę obecności w firmie podpisałby tylko prezes. Reszta pracowników postanowiłaby jednak sama podejmować decyzje. W domu.