Ludwik Węgrzyn
prezes Związku Powiatów Polskich
starosta bocheński

Przesilenie rządowe trwa nieprzerwanie od ponad roku. Zagrywki w pierwszym okresie związane były z utworzeniem naszego rządu, następnie utrwalano sytuację jakimś dziwnym paktem stabilizacyjnym, aby wreszcie utworzyć rząd koalicyjny, który miał utworzyć czwartą – najlepszą z dotychczasowych – Rzeczypospolitą.
Diabeł jednak, jak zwykle, siedzi w szczegółach. Późnym latem rozpoczęta budowa zatrzęsła się w posadach i prawie runęła. Epicentrum wstrząsów odnotowano w sypialni jednej z posłanek do parlamentu. Nie były to wstrząsy tektoniczne ani bynajmniej natury uczuciowo-erotycznej, lecz wstrząsy wywołane podglądaniem rzeczonej alkowy. Podtekstem do podglądania była nie tyle ciekawość, która przecież alkowom towarzyszy od wszech czasów, lecz chęć zdobycia tzw. haków na politycznego partnera. Zawsze nie do końca czyste pole, na którym toczy się polskie życie polityczne, w ostatnich czasach stało się antyczną stajnią Augiasza – i to wielokroć spotęgowaną.
Obłuda i hipokryzja zaszły tak daleko, że zatrzęsły się nie tylko instytucje państwowe i społeczne, ale także kościół. Próba znalezienia przeze mnie sensu i racjonalności takiego działania spełzła na niczym. Może moje pojmowanie świata jest zbyt naiwne i prymitywne, gdyż moim zdaniem jeżeli coś jest białe, to jest białe, a jeżeli czarne, to czarne. W naszym polskim życiu politycznym coraz częściej jednak to, co widzimy w jednym kolorze, jest przedstawiane nam w zupełnie innych barwach. Porażające jest to, że takie działanie jest coraz bardziej powszechne. Od czasu ogłoszenia konieczności powszechnej odnowy Polski – zwłaszcza moralnej – i zdecydowanej walki z wszelkimi rodzajami patologii obecnie rządząca opcja polityczna używa tych samych narzędzi do walki politycznej zarówno ze swoimi przeciwnikami, jak i koalicjantami. Na pewno jedna rzecz przy tej całej „wyprawie misyjnej ” się udała – udało się mianowicie tak ogromnie zantagonizować społeczeństwo, że potrzeba będzie wielu lat, aby doprowadzić do pojednania, nie mówiąc o powszechnej zgodzie narodowej. Wywołana przez organy państwowe powszechna psychoza działań stosowanych do tej pory przez służby specjalne wobec przestępców, a obecnie skierowana praktycznie do każdego obywatela, osiągnęła szczyty. Normą zachowań stało się odkładanie i wyłączanie np. telefonów komórkowych w czasie prowadzenia rozmów. Jest to spowodowane nie tyle spotęgowaniem się zwyczajów dobrego zachowania, ile obawą przed podsłuchem i jego konsekwencjami. Przypomina mi to lata mojego dzieciństwa, lata słuchania Radia Wolna Europa i uważania na tzw. gumowe ucho. Ujawniane co jakiś czas informacje o zasięgu i ilości donosicieli z tamtych lat zaczynają się od poziomu normalnego kapusia, a kończą na ludziach noszących tytuły hrabiowskie czy purpury biskupie.
Niestety, obszarem tej jakże brutalnej i brudnej walki staje się teren nam najbliższy – ostatnio arena wyborcza do jednostek samorządu terytorialnego. Wiele razy pisałem o próbach działań zmierzających do upartyjnienia samorządu – „upartyjnienia”, a nie „upolitycznienia”, każde działanie samorządu jest bowiem działaniem mniej czy bardziej politycznym. Do słowa polityka należy jednak dodać stosowny przymiotnik. Będzie to więc polityka społeczna, gospodarcza, oświatowa itd. Upartyjnienie samorządu to wejście partii politycznych w sferę działań i kompetencji samorządu terytorialnego. To chęć sterowania samorządem terytorialnym przez instancje partyjne za pośrednictwem swoich członków umieszczonych w jego organach. Można powiedzieć, że zarówno działacze partyjni, jak i sympatycy określonych opcji politycznych mają takie same prawa do uczestniczenia w życiu publicznym na szczeblu regionalnym czy lokalnym jak każdy inny obywatel. Jest to święta prawda i chodzi jedynie o to, aby sposób wyłaniania reprezentantów do organów wybieralnych był całkowicie oddolny, a nie sterowany przez partie. Jeżeli jeden czy drugi obywatel jest aktywny, zaangażowany w życie swojej „małej ojczyzny”, to z pewnością otrzyma mandat zaufania społecznego. Społeczeństwo potrafi w sposób naprawdę obiektywny ocenić pracę na jego rzecz. W gorącej atmosferze przed wyborami samorządowymi najbardziej śmieszą mnie informacje, że kandydatów do rady czy sejmiku namaścić musi określone gremium polityczne, będące najczęściej organem tej partii lub substytutem organu (zwykle o nazwie konwencja).
Wraz z coraz większą grupą osób od pewnego czasu proponujemy wprowadzenie do polskiego systemu wyborczego jednomandatowych okręgów wyborczych. Wtedy sytuacja byłaby jasna i klarowna. Z najbliższego nam okręgu wybieralibyśmy z list kandydatów jednego, który reprezentowałby nas w organach władzy lokalnej. Przeciwnicy takiego rozwiązania twierdzą, że taka metoda wyłoniłaby różnorodne i zróżnicowane politycznie gremium, które nie byłoby w stanie racjonalnie pracować i podejmować decyzje. Nic bardziej błędnego. W krajach tzw. starej demokracji, np. w Wielkiej Brytanii, taki system funkcjonuje od wieków z bardzo dobrym skutkiem. Przecież w Polsce w gminach do 20 tys. mieszkańców też jest i dobrze funkcjonuje system wyborów jednomandatowych. Właśnie te jednostki rozwijają się najbardziej dynamicznie.
Aby jednak taki system do ordynacji wyborczej wprowadzić, potrzebna jest wola polityczna partii zasiadających w Sejmie. Takiej dobrej woli, jak na razie, nie widać.
Do 13 października komitety wyborcze (zarówno te partyjne), jak i lokalne komitety wyborców, zgłaszały kandydatów na radnych do rad gmin, powiatów i sejmików wojewódzkich. Jakiś czas temu krytykowałem nową ordynację wyborczą. Jednak liczba zgłoszonych kandydatów (11,92 kandydata na jeden mandat do rady mojego powiatu) sprawiła, iż pragnę publicznie złagodzić moją krytykę. Jeżeli nowa ordynacja wywołała tak duży wzrost zainteresowania działalnością społeczną, to jest to niewątpliwy sukces nowego rozwiązania.

Tytuł od redakcji