Sprawdzony model
Nie jestem pewien, który ze znanych polityków – na pewno był to Skandynaw – jest autorem stwierdzenia, iż oszczędności budżetowe najłatwiej zrobić na ochronie zdrowia i oświacie. Skutki są bowiem widoczne dopiero po paru latach, a w tym czasie na pewno będzie już inny rząd. Kłopot polega na tym, że na ogół nie jest to czynność jednorazowa i kolejne ekipy rządzące mają nadzieję, iż utrzymanie status quo przyczyni się co najwyżej do lekkiego, trudnego do zauważenia przez wyborców pogorszenia sytuacji. I tak dalej, aż któryś z następnych rządów będzie już musiał coś z tym zrobić. Wtedy oczywiście ci, którzy przestali rządzić, mogą się spokojnie zająć szczegółową analizą krytyczną jego poczynań.
„Pechowcy” mają do wyboru dwa zasadnicze wyjścia: albo zacisnąć zęby i faktycznie zająć się naprawą zastanej sytuacji, albo dokonać szczegółowej analizy stanu rzeczy i „dokonań” poprzedników po to, by w „najbliższej” – a jakże – przyszłości przystąpić do naprawy. Pierwszą możliwość pomijam, gdyż jest to wariant występujący rzadko. Drugą opcję, jak się wydaje, właśnie obserwujemy, a niebawem zapewne zobaczymy efekty. Jak na razie niewiele wiadomo o postępach prac w zakresie służby zdrowia (wyjątek podwyżki uposażeń) oraz oświaty powszechnej. Ku mojemu jednak zdumieniu „świat” usłyszał informację, że źle się dzieje w materii nauki i że owa nauka nie przynosi tak niecierpliwie oczekiwanych efektów, a szkolnictwo wyższe jest skostniałą, archaicznie paternalistyczną strukturą, zarządzaną przez zramolałą i zacofaną profesurę, która na dodatek, o zgrozo, zajmuje się głównie dorabianiem na uczelniach prywatnych. Nie było mowy o Akademii Nauk, ale od dawna wiadomo, że to twór komunistyczny, żywcem przeniesiony z bratniego niegdyś kraju. I co z tym zrobić?
Propozycja jednak padła. Wychodząc z założenia, iż oszczędności budżetowe muszą zostać utrzymane, zaproponowano, że zasadniczy strumień finansowania zasili jednostki najlepsze. Te inne będą finansowane w stopniu zdecydowanie mniejszym. Ciekaw jestem, jakie będą kryteria i jakie gremium zajmie się określaniem tych najlepszych itd. Ponieważ zakładam, iż ów mniejszy strumień finansowania nie ma doprowadzić do stopniowego zaniku uczelni słabszych i skoncentrowania szkolnictwa wyższego w kilku łatwych do wskazania ośrodkach, ośmielam się przypomnieć sprawdzony model zarządzania nauką. Powinien być znany niedawnemu premierowi, gdyż kiedyś zajmował się tym tematem zawodowo. Z braku miejsca ograniczam się tylko do informacji absolutnie podstawowych.
Otóż w bratnim niegdyś kraju model ten funkcjonował doskonale, a przynajmniej nikt nie wypowiadał się o nim krytycznie przez długie dziesięciolecia. Prosta zasada: poziom A, B, C i cała reszta. A – określone, zazwyczaj utajnione, instytuty Akademii Nauk; B – szkoły wyższe: Moskwa, Leningrad; C – stolice republik. Reszta to wszystko inne. I to było widać.
Mogę jeszcze przypomnieć tylko częściowo, jak się wydaje, zarzucony zwyczaj pisania planów badań naukowych w perspektywie roku, pięciu lat oraz lat dwudziestu, z uwzględnieniem ich wyników i korzyści, jakie z nich będzie miała gospodarka narodowa. Od jakości oczekiwanego przez administrację naukową materiału miało zależeć finansowanie, a przez to los autora projektu. Daję słowo, byłaby to fascynująca literatura, oczywiście gdyby ktoś to przeczytał. Pieniądze jakoś dziwnie, niezależnie od owej „literatury”, trafiały zawsze w te same miejsca, które gwarantowały, że… (na ogół do głosicieli tezy o konieczności koncentracji środków w najlepszych ośrodkach naukowych). Rewolucji naukowej jak nie było, tak nie było i chyba jakoś w dalszym ciągu dokonuje się ona gdzie indziej.
Mam nadzieję, że rozwoju nauki nadal nie da się zadekretować ani co do miejsca, ani co do osoby. Nieśmiało chciałbym przypomnieć, iż największego odkrycia nowoczesnej fizyki dokonał pewien referent szwajcarskiego urzędu patentowego, z zawodu nauczyciel fizyki i matematyki, który nigdzie i od żadnej administracji nie dostałby na swe badania złamanego grosza.
Wojciech Sz. Kaczmarek
Tytuł od redakcji