W papierach musi grać
„Przegląd Komunalny” czytam regularnie od dawna. Nigdy jednak nie polemizowałam na łamach pisma z poglądami autorów artykułów, choć nie raz budziły one we mnie silne emocje. Dopiero tekst Zenona Świgonia „Przykład idzie z góry” (PK 4/2005) sprawił, że usiadłam do pisania. Artykuł ten, jak na branżowe czasopismo, ma tak dużą dawkę emocji, iż nie sposób nie dołożyć doń swoich refleksji dotyczących planowania gospodarki odpadami.
Z procesem planowania „tych odpadów” miałam styczność od strony samorządowej, doradczej, opiniującej, negocjacyjnej, projektanckiej i wreszcie wykonawczej/wdrożeniowej. Wrażenie po tym mam jedno, ale ugruntowane: zgrzytanie zębami.
Najpierw kazano mi samej (!) zrobić plan – oczywiście w ramach codziennych obowiązków służbowych, od których nikt nie miał zamiaru mnie zwalniać. Uratował mnie projekt rozporządzenia w sprawie planów, dzięki któremu wykazałam, że wykonanie planu wymaga powołania zespołu, w którym chętnie będę uczestniczyła. Już na wstępie widać było pośpiech i niedoróbki. Potem, z szerokiego oglądu otaczającego mnie środowiska, poznałam więcej. Temat był nowy i wbrew pozorom firmy wcale nie pchały się z ofertami.
Pewien znany mi przetarg odbył się na zasadzie: kolega koledze. Pewnie nie mówię nic nowego, ale dla mnie było to dość obrazoburcze. Jednak procedura ruszyła. Niestety, stosowanie tego typu instrumentów w istotny sposób wpłynęło na nie najlepszy (delikatnie mówiąc) poziom wielu planów.
W procedurze opiniowania w pewnym urzędzie marszałkowskim samorządy, które zleciły wykonanie planów firmom innym niż „afiliowana” oraz wybrały projektantów nie „z polecenia”, miały duże problemy z zaopiniowaniem planów. Dochodziło do sytuacji, w których np. kazano tym projektantom wykonywać obliczenia/prognozy właściwe dla planu wojewódzkiego (w planach powiatowych lub gminnych). Pomijam, że ci „protegowani” dostawali opinie pozytywne pomimo braku tychże obliczeń – również bez niektórych wymagań ustawowych. Równocześnie straszył brak przygotowania merytorycznego pracowników urzędu (słusznie autor artykułu natrząsa się z niebotycznie zapracowanych urzędników marszałkowskich). Pojęcia takie jak margines błędu, poziom istotności i podobne były przyjmowane jako rodzaj obelgi.
Tak, wiem, jest jeszcze paragraf o stosowaniu nieuczciwej konkurencji. Może należało iść z tym do prokuratora, ale wtedy już całkiem zawaliłoby się sporządzenie i wdrożenie planu. Projektantom nie chodziło o to, aby udowodnić, kto ma tu rację, ale o to, żeby dać samorządom do ręki dokument, w którym będzie jasno napisane, co powinny zrobić, aby nie zostać zasypanym przez śmieci.
Duże opory wśród projektantów budziły też współczynniki przeliczeniowe, przyjęte w KPGO z doświadczeń zachodnich. O ile dla prognoz są one uzasadnione, o tyle dla celów oszacowania strumienia odpadów powstających obecnie są mało przydatne, a to z racji ich znacznego przeszacowania w stosunku do polskiego poziomu konsumpcji. Znaczące były np. rozbieżności pomiędzy obliczeniami dokonywanymi na podstawie doświadczenia i literatury a KPGO.
Inna bolączka to próby uczciwego oszacowania ilości osadów ściekowych, dokonane współczynnikami używanymi w praktyce do projektowania kanalizacji. A przecież mamy w Polsce inne warunki temperaturowe, klimatyczne, inny skład ścieków, inne uwarunkowania społeczne niż np. w Danii. Pomijam już, że współczynniki obliczeniowe (wypróbowane i sprawdzone w praktyce) zostały przez fachowców z opiniującego urzędu odsądzone od czci i wiary.
W efekcie projektanci wykonali ogrom pracy, częstokroć mało albo w ogóle nieprzydatnej. Pomijam już knoty typu przymus zbilansowania i zaprognozowania leków cytostatycznych w odpadach komunalnych. Leki cytostatyczne i cytotoksyczne to – najprościej mówiąc – leki przeciwnowotworowe, które z racji swojego silnego i toksycznego działania („siły rażenia”) od dawna są w służbie zdrowia zagospodarowywane wg odrębnych procedur niż inne leki, a przede wszystkim nie wychodzą z wydzielonej części szpitala! Ale cóż to znaczy dla utalentowanego besserwisera! Wysiłki planistów dążących do jakiegoś oszacowania obecnej stajni Augiasza, opracowania podstaw dla rzetelnego zaprognozowania i zaproponowania opłacalnych rozwiązań, były „kanalizowane” i torpedowane w zbożnym zamiarze dochowania litery prawa. Na myślenie nie było miejsca, gdyż „tego nie uwzględniono w KPGO”. Przecież KPGO był nie tylko bazą, punktem wyjścia, ale także jednym z ważniejszych narzędzi. Ludziom, którzy podeszli do sprawy odpowiedzialnie, poświęcili swój czas, starannie poznali i opisali stan wyjściowy, rzucono kłody pod nogi.
Patrząc z innego punktu widzenia, też nie było wesoło. Po oszacowaniu stanu istniejącego (wyjściowego) i zbilansowaniu prognoz projektanci poczynili propozycje rozwiązań, które okazywały się np. za drogie. Wskazanie wspólnych inwestycji kilku samorządów (jako sposobu na poprawę ekonomiki i efektywności przedsięwzięcia) bywało zawzięcie niszczone na najniższym szczeblu samorządowym, bo każdy wójt chce mieć własny pomnik i z nikim się nie będzie dzielił sławą. „A po co nam jakiś związek komunalny?” Z praktyki znam duże inwestycje odpadowe, powstające w… sąsiednich gminach (w oparciu o plany, oczywiście), albo zupełnie małe, takie jak składowisko tylko dla jednej gminy. O kosztach monitoringu czy rekultywacji wójtowie nie zawsze chcą ze mną rozmawiać. Segregacja odpadów niebezpiecznych? Recykling? Mrzonki! Gdzie w prawie jest to zapisane? Nie pomagały tłumaczenia, że plan jest na dłuższy czas, że prawo się zmieni właśnie w tym kierunku.
Podsumowując, dobrze rozumiem, skąd się autorowi wzięły te wszystkie wykrzykniki w tekście… A co do rozliczenia wykonania planów, to pragnę go pocieszyć: stosowne organy już zarzucają samorządy dziwnymi tabelkami, zupełnie nieprzystającymi do życia, z natarczywą prośbą o dostarczanie danych, które uzasadnią i usankcjonują zasadność różnych abstrakcji pozatwierdzanych jako plany… W papierach będzie grać! A jak się jakiemuś ekologowi coś nie spodoba, to się go spytamy, skąd on ukradł ten nasz plan („co to znowu za publiczny dostęp do informacji”)?
Imię i nazwisko autorki do wiadomości redakcji
Tytuł i śródtytuły oraz skrót od redakcji
Z procesem planowania „tych odpadów” miałam styczność od strony samorządowej, doradczej, opiniującej, negocjacyjnej, projektanckiej i wreszcie wykonawczej/wdrożeniowej. Wrażenie po tym mam jedno, ale ugruntowane: zgrzytanie zębami.
Najpierw kazano mi samej (!) zrobić plan – oczywiście w ramach codziennych obowiązków służbowych, od których nikt nie miał zamiaru mnie zwalniać. Uratował mnie projekt rozporządzenia w sprawie planów, dzięki któremu wykazałam, że wykonanie planu wymaga powołania zespołu, w którym chętnie będę uczestniczyła. Już na wstępie widać było pośpiech i niedoróbki. Potem, z szerokiego oglądu otaczającego mnie środowiska, poznałam więcej. Temat był nowy i wbrew pozorom firmy wcale nie pchały się z ofertami.
Pewien znany mi przetarg odbył się na zasadzie: kolega koledze. Pewnie nie mówię nic nowego, ale dla mnie było to dość obrazoburcze. Jednak procedura ruszyła. Niestety, stosowanie tego typu instrumentów w istotny sposób wpłynęło na nie najlepszy (delikatnie mówiąc) poziom wielu planów.
W procedurze opiniowania w pewnym urzędzie marszałkowskim samorządy, które zleciły wykonanie planów firmom innym niż „afiliowana” oraz wybrały projektantów nie „z polecenia”, miały duże problemy z zaopiniowaniem planów. Dochodziło do sytuacji, w których np. kazano tym projektantom wykonywać obliczenia/prognozy właściwe dla planu wojewódzkiego (w planach powiatowych lub gminnych). Pomijam, że ci „protegowani” dostawali opinie pozytywne pomimo braku tychże obliczeń – również bez niektórych wymagań ustawowych. Równocześnie straszył brak przygotowania merytorycznego pracowników urzędu (słusznie autor artykułu natrząsa się z niebotycznie zapracowanych urzędników marszałkowskich). Pojęcia takie jak margines błędu, poziom istotności i podobne były przyjmowane jako rodzaj obelgi.
Tak, wiem, jest jeszcze paragraf o stosowaniu nieuczciwej konkurencji. Może należało iść z tym do prokuratora, ale wtedy już całkiem zawaliłoby się sporządzenie i wdrożenie planu. Projektantom nie chodziło o to, aby udowodnić, kto ma tu rację, ale o to, żeby dać samorządom do ręki dokument, w którym będzie jasno napisane, co powinny zrobić, aby nie zostać zasypanym przez śmieci.
Duże opory wśród projektantów budziły też współczynniki przeliczeniowe, przyjęte w KPGO z doświadczeń zachodnich. O ile dla prognoz są one uzasadnione, o tyle dla celów oszacowania strumienia odpadów powstających obecnie są mało przydatne, a to z racji ich znacznego przeszacowania w stosunku do polskiego poziomu konsumpcji. Znaczące były np. rozbieżności pomiędzy obliczeniami dokonywanymi na podstawie doświadczenia i literatury a KPGO.
Inna bolączka to próby uczciwego oszacowania ilości osadów ściekowych, dokonane współczynnikami używanymi w praktyce do projektowania kanalizacji. A przecież mamy w Polsce inne warunki temperaturowe, klimatyczne, inny skład ścieków, inne uwarunkowania społeczne niż np. w Danii. Pomijam już, że współczynniki obliczeniowe (wypróbowane i sprawdzone w praktyce) zostały przez fachowców z opiniującego urzędu odsądzone od czci i wiary.
W efekcie projektanci wykonali ogrom pracy, częstokroć mało albo w ogóle nieprzydatnej. Pomijam już knoty typu przymus zbilansowania i zaprognozowania leków cytostatycznych w odpadach komunalnych. Leki cytostatyczne i cytotoksyczne to – najprościej mówiąc – leki przeciwnowotworowe, które z racji swojego silnego i toksycznego działania („siły rażenia”) od dawna są w służbie zdrowia zagospodarowywane wg odrębnych procedur niż inne leki, a przede wszystkim nie wychodzą z wydzielonej części szpitala! Ale cóż to znaczy dla utalentowanego besserwisera! Wysiłki planistów dążących do jakiegoś oszacowania obecnej stajni Augiasza, opracowania podstaw dla rzetelnego zaprognozowania i zaproponowania opłacalnych rozwiązań, były „kanalizowane” i torpedowane w zbożnym zamiarze dochowania litery prawa. Na myślenie nie było miejsca, gdyż „tego nie uwzględniono w KPGO”. Przecież KPGO był nie tylko bazą, punktem wyjścia, ale także jednym z ważniejszych narzędzi. Ludziom, którzy podeszli do sprawy odpowiedzialnie, poświęcili swój czas, starannie poznali i opisali stan wyjściowy, rzucono kłody pod nogi.
Patrząc z innego punktu widzenia, też nie było wesoło. Po oszacowaniu stanu istniejącego (wyjściowego) i zbilansowaniu prognoz projektanci poczynili propozycje rozwiązań, które okazywały się np. za drogie. Wskazanie wspólnych inwestycji kilku samorządów (jako sposobu na poprawę ekonomiki i efektywności przedsięwzięcia) bywało zawzięcie niszczone na najniższym szczeblu samorządowym, bo każdy wójt chce mieć własny pomnik i z nikim się nie będzie dzielił sławą. „A po co nam jakiś związek komunalny?” Z praktyki znam duże inwestycje odpadowe, powstające w… sąsiednich gminach (w oparciu o plany, oczywiście), albo zupełnie małe, takie jak składowisko tylko dla jednej gminy. O kosztach monitoringu czy rekultywacji wójtowie nie zawsze chcą ze mną rozmawiać. Segregacja odpadów niebezpiecznych? Recykling? Mrzonki! Gdzie w prawie jest to zapisane? Nie pomagały tłumaczenia, że plan jest na dłuższy czas, że prawo się zmieni właśnie w tym kierunku.
Podsumowując, dobrze rozumiem, skąd się autorowi wzięły te wszystkie wykrzykniki w tekście… A co do rozliczenia wykonania planów, to pragnę go pocieszyć: stosowne organy już zarzucają samorządy dziwnymi tabelkami, zupełnie nieprzystającymi do życia, z natarczywą prośbą o dostarczanie danych, które uzasadnią i usankcjonują zasadność różnych abstrakcji pozatwierdzanych jako plany… W papierach będzie grać! A jak się jakiemuś ekologowi coś nie spodoba, to się go spytamy, skąd on ukradł ten nasz plan („co to znowu za publiczny dostęp do informacji”)?
Imię i nazwisko autorki do wiadomości redakcji
Tytuł i śródtytuły oraz skrót od redakcji