Marzec. Ostatnie prace nad budżetami. Sesje rad. Gorączkowe narady w gremiach zwanych niegdyś zarządami. Gdzie ustąpić, gdzie trzymać się twardo. Liczenie przewidywalnych głosów i kupowanie tych możliwych do kupienia. Wszystko zależy od lokalnego układu.
W kraju, a rzadko spiera się na argumenty, gdzie interes społeczny zastępowany jest grupowym łatwo sobie wyobrazić sytuację, w której większość w radzie „z pełną świadomością” przegłosowuje budżet, z założenia niemożliwy do realizacji. Jeżeli jednak, jakimś cudem i kosztem kredytów, uda się go zrealizować, jest to zasługą głosujących na niego radnych. Jeżeli nie, jest oczywistym dowodem nieudolności burmistrza, którego należy natychmiast odwołać, a przynajmniej tak obmówić, by przestał zagrażać w kolejnych wyborach. Mechanizm ten daje się, zresztą, stosować co roku.
Jak co roku o tej porze, budżetami samorządowymi zaczyna się interesować część – szkoda, że tak mała – mediów. W tym roku odkryto zadłużenie miast, zwłaszcza tych dużych, tzn. na prawach powiatów. Dane wskazują na zadłużenia od 19% (Lublin) do 60% (Kraków). Dług nie jest niczym zdrożnym, pod warunkiem jednak, że mieści się w granicach możliwości utrzymania płynności finansowej, czyli utrzymania miasta w ruchu. Uważam, że tą granicą jest 30% zadłużenia. Na świecie znana jest zasada sprawiedliwości pokoleniowej, która mówi, że finansowanie inwestycji niekoniecznie powinno ograniczać się do pokolenia rodziców. Z inwestycji korzystać będą przecież również pokolenia następne. Jednak zgoda na zadłużenie kończy się na inwestycjach, które z natury rzeczy służą całej społeczności lokalnej.
W mym przekonaniu zadłużenie miast ma jednak przynajmniej kilka przyczyn. Oczywiście najprostszą, którą bez nabierania oddechu wymieni każdy burmistrz (czy radny), jest polityka sejmu, lub jak kto woli państwa. Poczekajmy jeszcze, jak na finanse samorządowe przełoży się reforma służby zdrowia.
Drugą przyczyną jest w moich oczach przemożna chęć „uszczęśliwienia” swych wyborców, a także osób finansujących kampanię wyborczą, przez forsowanie (zdaje się, że ostatnio nazywa się to lobbowanie) ich interesów, które służą jednej tylko grupie społecznej. Stadion, zakup sprzętu… Pieniądze wydane, pożytek ograniczony. Jakoś za wybór trzeba zapłacić. Pokazano mi list zagranicznego inwestora do prezydenta jednego z polskich miast. Otóż inwestor zawiadamiał, że dostosował swój projekt do wymagań miasta. Informację przesyłał również do prezesa miejscowego klubu sportowego (pewnie lubi sport).
Trzecią przyczyną zadłużenia miast jest zwykła lekkomyślność. Tuż przed wyborami samorządowymi można było zaobserwować niezwykłą troskę o najuboższych mieszkańców. W wielu miastach zaczęto umarzać długi, m.in. z tytułu czynszu, opłat za wodę i ścieki itd. Troska naprawdę godna podziwu. Może to jednak wysokości opłat komunalnych, podnoszone uprzednio w trosce o ich rynkowość i dobry stan finansów przedsiębiorstw komunalnych, zakumulowały się w końcu i przełożyły na niewypłacalność odbiorców. Tych biednych, oczywiście. Zapłacili, jak zwykle, ci co płacą. Nimi przejmować się nie trzeba, bo i tak zapłacą. Wpływy z opłat oczywiście zostały zapisane po stronie dochodów i dokładnie rozpisane po stronie wydatków. Musiało gdzieś zabraknąć i jakbym słyszał jednego z prezydentów: „różnicę pokryjemy z kredytu”.
I wreszcie czwartą przyczyną zadłużenia jest niezwykłe rozmnażanie różnych doradców, pełnomocników, gabinetów, biur obsługi burmistrza i czego tam jeszcze. Pewnie ich wynagrodzenia nie stanowią wielkich kwot w porównaniu z innymi wydatkami, ale stało się to chorobliwe. Już nie wierzy się fachowcom – tak, tak istnieją tacy – bo ich się po prostu nie rozumie i nie chce słuchać. Lepiej mieć w otoczeniu swoich. I pomyśleć, że między innymi to w 1980 było przedmiotem buntu. Ktoś już powiedział: „po nas choćby potop”!?

Wojciech Sz. Kaczmarek