Jeszcze o budżecie. W zeszłym miesiącu wspominałem o trudnej sytuacji wielu miast, która zaczęła się ujawniać w trakcie przygotowywania, a potem uchwalania budżetów. Nie mam możliwości dokonania całościowej analizy wszystkich uchwalonych planów finansowych, więc – z konieczności – zajmę się materiałem przykładowym.
Otóż miasto, którego budżet mam przed sobą, znajduje się, z punktu widzenia swego zadłużenia, w sytuacji relatywnie dobrej. Oficjalny poziom zadłużenia to ok. 29% – do krytycznego poziomu 60% dość daleko. Deklarowana na 2003 r. spłata kredytów wynosi 5%. Większych trudności formalnych nie widać. Jeżeli jednak przyjrzeć się uchwalonemu budżetowi nie z punktu widzenia jego zobowiązań bankowych, a z punktu widzenia jego zawartości, to obraz zmienia się radykalnie.
Poszczególne pozycje po stronie wydatków kształtują się następująco: wydatki bieżące, tzn. fundusze, które muszą zostać przeznaczone na utrzymanie miasta „w ruchu” (czyli oświata i wychowanie, transport, administracja, ochrona środowiska i gospodarka komunalna, kultura itd.), wynoszą 91% całego dochodu miasta. Jeżeli do tego dodać 5% spłaty kredytów, to na wszystkie inne wydatki w budżecie zostaje 4%. Procent – jak wiadomo – liczba względna. Dodam więc, że jest to ok. 54 mln zł. Dla jednych dużo, dla innych mało. W każdym razie jest to jedyna, pozostająca do dyspozycji władz kwota, którą można przeznaczyć na wszelkie, tak potrzebne każdemu miastu, inwestycje i remonty.
Pod wpływem, jak rozumiem, konieczności zaplanowano jednak niezbędne inwestycje w wysokości 20% dochodu, czyli ok. 260 mln zł. Oznacza to, że 80% inwestycji i remontów ma zostać wykonane z funduszy pochodzących z innych źródeł, takich jak kredyty, pożyczki i obligacje, a także, jak rozumiem, z funduszy unijnych i innych. Oznacza to wzrost zadłużenia budżetu o dalsze 16%, co łącznie z zadłużeniem już istniejącym daje dług w wysokości 45% dochodu miasta, a więc niemal jego połowy.
Taka sytuacja jest już niebezpieczna. Nie tyle chodzi o problem corocznej obsługi długu, co o utratę przez miasto zdolności „manewrowej” w sferze inwestycyjnej i remontowej. Malejące „wolne środki” ograniczają coraz bardziej możliwości wyjścia z trudnej sytuacji, poprzez finansowanie inwestycji z przeznaczonych na ten cel funduszy europejskich, które uwarunkowane są pewnym wkładem własnym. A to z kolei musi doprowadzić do blokady aplikacji do funduszy.
Piszę o mieście przykładowym, obciążonym co prawda powyżej średniej, ale jeszcze nie na tyle, by nie mieć możliwości ruchu. Obecnie! Jeżeli jednak nic się nie zmieni, a tendencja się utrzyma, to w roku przyszłym zadłużenie może osiągnąć owo magiczne, katastrofalne 60%. Powstaje pytanie: co dalej? Pozostaje ono bez odpowiedzi, ponieważ szefowie miast, których zadłużenie jest bliskie tej granicy lub już do niej doszło, nie potrafią jej udzielić.
W odpowiedzi posłużę się opiniami prezydentów z dwóch różnych biegunów Polski: Gdańska i Krakowa. Pierwszy pociesza się położeniem geograficznym miasta, które powinno przyciągać inwestorów, co w połączeniu z jego potencjałem przemysłowym musi zagwarantować wzrost dochodów budżetowych. Rozumowanie piękne, tyle że historyczne. W obecnej sytuacji gospodarki światowej, kiedy w krajach o wiele od naszego bogatszych i lepiej zorganizowanych wystąpiła recesja gospodarcza i wzrasta bezrobocie, trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek zainteresował się poważnie jeszcze jednym dogodnym położeniem geograficznym i jeszcze jednym, nieczynnym, potencjałem przemysłowym. Drugi nawet nie wspomina o tych możliwościach. Ma nadzieję, że jego miasto skorzysta na słynnym offsecie, związanym z zakupem F16. Nie piszę tego, by tę argumentację wyśmiać. Przemawia przez nią bezradność i brak perspektywy na przyszłość. Obaj Panowie zdają sobie sprawę z nieuchronności porażki. Tak naprawdę sytuację uratować może tylko radykalna zmiana obciążeń miast wydatkami typu społecznego i raptowny rozwój gospodarki światowej. Inne miasta nieuchronnie zmierzają w tym samym kierunku.


Wojciech Sz. Kaczmarek