Problem naszej akcesji do Unii Europejskiej znowu nabrał rumieńców. Dzieje się tak za sprawą energii z jaką nowy rząd zaczął się koło sprawy „kręcić”, a także energii z jaką nasi rodzimi przeciwnicy wszystkiego co obce i mało znane zaczęli przeciw owej akcesji protestować. Wizyty, spotkania, rozmowy, te na najwyższym szczeblu oraz te na szczeblach ministerialnych i dyplomatycznych. Oficjalne polityczne poparcie znanych polityków, ostrożność brukselskiej administracji, niedyskrecje, źle zrozumiane wypowiedzi. Te ostatnie pojawiają się na ogół publicznie, prostowane są zaś na spotkaniach nieoficjalnych – niezbędny jest tłumacz, na którego, z braku lepszego wyjścia, zawsze można zrzucić przynajmniej część odpowiedzialności za powstałe „nieporozumienie”. Wyjaśnia to, przynajmniej w pewnym stopniu, dlaczego dwóch panów świetnie mówiących tym samym językiem, musi się porozumiewać przez tłumaczy.
Krótko mówiąc, problem, co jest powszechnie wiadomym, polega na trudnym i delikatnym procesie dopasowania oczekiwań obu stron oraz zamknięciu tego co nazywa się rozdziałami. Wyrażenie „obu stron” jest pewnym uproszczeniem, ponieważ jedna strona to my, natomiast ta druga składa się z piętnastu, mających swe oczekiwania i problemy, krajów wchodzących w skład Unii, krajów nie pozbawionych problemów także ze swą przynależnością i koniecznością dostosowania się do różnych wspólnych polityk unijnych.
Nasi „bojownicy” przeciwko akcesji nie są naszym wyłącznym, rodzimym wynalazkiem. Panów typu pp. Leper i Giertych bez większego nakładu sił można odszukać w każdym państwie członkowskim. To się coś wysypie, to się coś wyleje, wtargnie się do dużych magazynów i zniszczy towar, który – „na pewno” – został nielegalnie sprowadzony z zagranicy, a który przecież produkujemy u siebie, to się zablokuje trasy przejazdowe, żeby zapobiec importowi. Ostatnio, ale dopiero po wprowadzeniu wspólnej waluty europejskiej, pojawili się „prorocy” wieszczący upadek narodu i koniec jego tradycji z powodu zaniku narodowego środka płatniczego.
Powyższe fakty są raczej znane. Czyta się o nich w gazetach, słyszy w przekazach radiowych, ogląda się je w telewizji. Mniej natomiast, bo tego dziennikarze nie lubią, gdyż temat jest mało „nośny”, wiadomo o problemach akcesyjnych związanych ze stanem naszej infrastruktury społecznej, gospodarczej i komunalnej. Mało się mówi o tym, że nasza administracja, przeciętny poziom wykształcenia, umiejętności kadr gospodarczych, zwłaszcza małych i średnich przedsiębiorstw, oraz stan infrastruktury komunalnej w miastach i przede wszystkim na terenach wiejskich daleko odbiega od przeciętnej w krajach 15-tki. Można się co prawda pocieszać stanem Grecji i Portugalii (mimo ich znacznie wyższego PKB), ale marny to powód do zadowolenia.
Aby ułatwić życie krajom przygotowującym się do wejścia do zjednoczonej Europy Komisja Europejska ustanowiła tzw. programy przedakcesyjne. Są to: Phare – program spójności gospodarczej i społecznej, którego projekty finansowane są do 75%, ISPA – program ochrony środowiska i transportu dofinansowującego swoje projekty do 75-85% i SAPARD – program szeroko pojętego rozwoju rolnictwa i obszarów wiejskich (w tym infrastruktury wodno-kanalizacyjnej i drogowej, gospodarki odpadami, zaopatrzenia w energię i telekomunikacji), w 50% dofinansowującego swoje projekty.
Nasz kraj, przynajmniej teoretycznie, jest głównym beneficjentem tych programów. W latach 2000-2006, w ramach tych trzech programów, dla Polski przewidziano 879-951 mln euro rocznie, co stanowi ponad 1/3 budżetu planowanego na działania dostosowawcze dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Tymczasem wykorzystanie tych funduszy, poza programem SAPARD, który jakoś nie może wejść w życie, jest – delikatnie mówiąc – bardzo dziwne. Jakoś nie umiemy z tego skorzystać. I to mimo licznych wyjazdów, w tym również burmistrzów, do brukselskiej centrali.

Wojciech Szczęsny Kaczmarek