Jak się postrzega i ponosi odpowiedzialność za przyszłość? Przyszłość firm i przyszłość miast, w których dane nam jest świadczyć usługi? Jaka jest odpowiedzialność wobec tych, którzy przyjdą po nas? Tych za dziesięć i za dwadzieścia lat?
Temat jest poważny. Dotyczy wykorzystywania szans rozwoju naszej branży. Właściwie wcale nie naszej branży, a miast, miasteczek i gmin. Zostało nam osiem lat do osiągnięcia standardów świadczenia naszych usług na poziomie takim jak, ma to obecnie miejsce w „starych krajach” Unii Europejskiej. Przy czym świadczenie usług należy rozumieć w szerszym kontekście niż tylko jako sprawne usuwanie awarii. W ciągu tych ośmiu lat mamy ponieść taki wysiłek inwestycyjny (przede wszystkim jednak finansowy), by w kolejnych latach móc w zasadzie prawie wyłącznie utrzymywać osiągnięty poziom. To jest ważne. Bardzo ważne. Lecz do tego, by podjąć takie wyzwanie, trzeba mieć odwagę, wiedzę i właśnie odpowiedzialność. Lubię ludzi odpowiedzialnych. Odpowiedzialnych za siebie, to co robią i za innych. Lubię też ludzi na tyle odpowiedzialnych, że można na nich polegać. Że dotrzymują słowa. Rozejrzyjmy się wokół siebie. Jak wygląda nasze otoczenie? Jacy jesteśmy? Jak będziemy się rozliczać z historią? Jak historia rozliczy nas samych? Cóż, to zależy od nas. Wyłącznie od nas.

Odpowiedzialne plany

Jesteśmy (piszę te słowa w pierwszej połowie października) w okresie uchwalania wieloletnich planów inwestycyjnych i składania wniosków taryfowych. Od tych dzisiejszych decyzji zależy, czy „przeskoczymy płot” i zaczniemy (a właściwie w naszej branży dokończymy) budowanie nowoczesnych miast, miasteczek i gmin. Nie jestem oniemiałym z zachwytu piewcą mądrości Unii Europejskiej. Często (dawałem temu wyraz również na tych łamach)jestem zdania, że regulacje tworzone przez odpowiednie organy UE są na poziomie pastersko kopalnianym ( i nic tu nie mam przeciwko pasterzom i, broń Boże, górnikom – bardzo ich szanuje i lubię). Czasami jednak, pewnie w chwilach słabości, uda im się ustanowić mądre prawo. Za takie uważam zasadę: „zanieczyszczający płaci”. Prosta, prawda? Bardzo prosta. Każdy ją rozumie. Niestety jednak, często każdy na swój sposób. I tu właśnie zaczynają się schody. Nasze schody, które prowadzą wprost do naszej przedmiotowej odpowiedzialności. Zasada, o której piszę, oznacza, że ciężar kosztów związanych z zanieczyszczaniem środowiska ma ponosić ten, który je zanieczyszcza. W przypadku naszej branży jest to oczywiście firma wodociągowa. Prawda? Zgadzamy się? No pewnie! Tyle, że często, niestety, tylko w teorii, gdyż z praktyką bywa już znacznie gorzej. Bo przecież zanieczyszczającym nie jest gmina. Nie jest budżet gminy. To dlaczego właśnie ona ma finansować różne inwestycje bądź też pośrednio płacić za zanieczyszczanie środowiska? Wersji odpowiedzi na te pytania jest wiele. Bo w przeciwnym razie ceny za wodę (dla takich specjalistów ścieki nie istnieją) byłyby zbyt wysokie. Bo nie moglibyśmy realizować własnych (czytaj: prywatnych) celów. Bo trzeba wspomóc przedsiębiorstwo (wspomóc zasadniczo tak, jak Armia Czerwona wspierała pokój na świecie). Bo… tak naprawdę boimy się podjąć decyzję. Albo nawet nie przeraża nas tak samo decydowanie, co boimy się odpowiedzialności za jego skutki. Brałem ostatnio udział w sesji rady jednej z gmin, gdzie uchwalany był wieloletni plan inwestycyjny. Wystąpił tam szef klubu radnych i… powiedział, że on i jego koledzy biorą odpowiedzialność za decyzje. Że podejmują trudną, niepopularną decyzję, ale czynią to w imię odpowiedzialności za miasto jutra i przyszłych pokoleń. Wiedzą, że będzie to oznaczać wzrost taryf, jednak mimo tego ją podejmują. I na dodatek powierzają realizację tego planu firmie wodociągowej, bo po to właśnie ją powołali. Jestem do dzisiaj pod wrażeniem. Oczywiście ruszył wówczas do ataku pewien radny znany z populizmu i demagogii, ale okazało się że nikt za nim nie stoi. I dzięki Bogu.
Z drugiej jednak strony, by tak mogło musi znaleźć się firma, która jest rzetelnym partnerem. Partnerem na lata. W tej firmie muszą jednak przewodzić ludzie, którzy o nią dbają, przez to są wiarygodni. Na których słowie można polegać. Polegać mogą zwłaszcza podwładni. Muszą oni być opoką, ostoją dla tych, którzy zależą od szefów. Piszę o tym właśnie teraz, ponieważ ostatnio kilkakrotnie miałem okazję się przekonać, że nie zawsze tak jest. Że nie zawsze obietnica: „na jutro” oznacza faktycznie jutro. Że „przekażę dane na jedenastą” nie oznacza jedenastej, lecz czasami trzynastą. Budzi to brak zaufania. Stwarza wrażenie braku odpowiedzialności. Braku odpowiedzialności dzisiaj za swoje działania, jutro za firmę. A pojutrze? Żeby jednak to dostrzec, trzeba być choć w minimalnym stopniu samokrytycznym. Trzeba przyznawać się do błędów i mieć wewnętrzną chęć zmiany.

Nie łamać słowa

I tak zamknął się nasz krąg – od odpowiedzialności do odpowiedzialności. Czujemy niechęć do składania obietnic. I słusznie. Jeśli nie obiecasz, to nie złamiesz obietnicy. Jeśli dałeś już słowo, to go dotrzymuj. Bo cóż cenniejszego możesz dać niż słowo? Ono rodzi zaufanie, ale jeśli jest zawsze dotrzymywane. Jeżeli zostanie jednak złamane, choćby raz, to cała piramida budowanych wzajemnie więzi wali się. Piszę te słowa w czasie kampanii wyborczej, gdy obietnice padają pewnie co minutę. Wiele z nich jest składanych bez chęci dotrzymania. My w naszych firmach nie możemy sobie na to pozwolić. Bo kto odkręci kurek i napije się z niego wody gdy wszyscy stracą do nas zaufanie? Nie chcę kończyć jak mentor, a w dodatku ponuro. Mamy złoty róg i czapkę z piór. Sznura nie chcemy. I wierzę że tak już pozostanie. A jak się jeszcze trochę doda, to kupimy sobie cymbały i damy koncert. Chociaż po co mamy je kupować? Jest ich wystarczająco dużo.

Paweł Chudziński, prezes Aquanet, Poznań