Wchodzimy – i co dalej?
Wojciech Sz. Kaczmarek
Wejście do Unii Europejskiej tuż – tuż. Drzwi otwarte, trzeba tylko przekroczyć próg i jesteśmy po drugiej stronie. Wahania i wątpliwości jakby coraz większe. Obserwując serwisy informacyjne, odnosi się coraz bar-dziej nieodparte wrażenie, że to pomyłka, że zbyt mało czasu by się przygotować, że, za wyjątkiem niektórych, padną wszystkie zatrudniające pracowników zakłady, nastąpi drastyczny wzrost cen i podatków, przyjdą i wy-kupią nam ziemię – zalecam lekturę ogłoszeń przy drogach „sprzedam… ha” – a związek wypędzonych legal-nie, na podstawie wyroków, odzyska stracone w wyniku wojny dobra. Wieje grozą.
Należy jednak oddać mediom sprawiedliwość, stwierdzając prosty fakt, iż wszelkiej maści politycy dzielnie na ten obraz sytuacji pracują. Zwłaszcza ci tchórzliwie pokrywający pazerność wymaganiami unijnych dyrektyw i ci zachłanni walczący o panowanie nad wszelką problematyką unijną (najchętniej nad funduszami), skutecznie opóźniając przygotowania, a nieraz wręcz rujnując to, co zostało już jako tako przygotowane.
Nie chcę się wdawać w szczegóły, ale pamiętam, że od 1 stycznia br. mieliśmy rozpocząć korzystanie z fundu-szy strukturalnych, a jakieś rejestry przygotowuje się już parę lat. I cóż? Mamy kwiecień 2004.
W tym całym hałasie i chaosie informacyjnym, w tych przepychankach i wzajemnym wypominaniu sobie za-niedbań oraz rzeczywistych i domniemanych przewinień, prawie zupełnie zagubiono cel i sens naszej akcesji.
Funkcjonujące w odbiorze publicznym powody są tyle jasne, ile prymitywne. Po co? Oczywiście po dopłaty, oczywiście po fundusze. Dalej już cisza. Nie starcza wyobraźni? Nie słyszałem o żadnej poważnej debacie na temat roli, oprócz decydującej, jaką ma odegrać Polska po wejściu do UE. Nie wiem, na czym polega nasz na-rodowy interes w Europie. Narodowy, tzn. taki, który da się wyizolować z partyjnych kłótni i co do którego, przynajmniej w większości, bylibyśmy skłonni się zgodzić. Na pewno nie może nim być śmierć, nawet spekta-kularna, za Niceę, jedyne, jak się wydaje, hasło, które dotychczas połączyło nasze „elity”.
Z drugiej strony prawie wszystkie „tuzy” naszej polityki licytują się w mocarstwowych gestach manifestacji niezależności, w jednej ręce napinając muskuły, w drugiej trzymając wyciągniętą czapkę, a wielu, porzucając kończącą się powoli kadencję, przymierza się do pięcioletniej kariery unijnej. Aż kierownictwa „popieranych powszechnie” partii zmuszone zostały do reakcji blokującej. Stąd coraz natarczywiej pojawiają się pytania o to, czy można ponad podziałami działać dla dobra Polski? Co będą chcieli osiągnąć nasi przyszli europejscy par-lamentarzyści? a także, pozornie tylko naiwne, pytanie o ich przynależność do frakcji politycznych Parlamentu Europejskiego.
Parlament Europejski został tak pomyślany, że nie ma w nim reprezentacji narodowych. Są reprezentacje par-tyjne, które mają pokazać myśl polityczną nie w układzie państwowym, a europejskim. Nie oznacza to jednak, iż liberałowie, np. francuscy, pozbawieni są myślenia w kategoriach narodowych i potrafią odciąć się od pro-blemów, w których wyrośli i które są im znane „od dzieciństwa”. Doświadczenie rzutuje, bo musi, na sposób myślenia i stawiane cele. Tak naprawdę niewiele wiadomo jakie cele narodowe w skali europejskiej stawiają sobie polskie partie. W tym kontekście wiadomo coś jedynie w odniesieniu do partii akcesji przeciwnych.
Pytanie drugie, o cele, które będą chcieli osiągnąć nasi przyszli parlamentarzyści, zwłaszcza zadane w warun-kach wyborczych, wywoła festiwal niemożliwych do realizacji obietnic wygłaszanych z pełnym zadufaniem ignorantów. Pewnie ktoś to kupi i odda głos. Obserwując wypowiedzi niektórych potencjalnych kandydatów, można odnieść wrażenie, iż niewiele na temat swej przyszłej pracy poczytali.
No i przynależność do frakcji. Pozornie oczywista, ale np. socjaldemokrata tu ma się nijak do socjaldemokraty tam.
A miało być o czymś zupełnie innym.