Wojciech Sz. Kaczmarek

No, to po wyborach. Nasi przedstawiciele do Europarlamentu wybrani. Teraz, a piszę ten tekst zaraz po głosowaniu, tygodnie biadolenia, analiz, spekulacji i prognoz na przyszłość. Tą bliską i tą dalszą. Niech więc i mi będzie wolno swoje trzy grosze do tego dołożyć. I tak wszyscy ogłosili już swe zwycięstwo.
Nie mam zamiaru zastanawiać się nad składem „naszej reprezentacji” do Strasburga, bo pewnie w swym przekroju będzie ona podobna do innych, a z głosem wyborców się nie dyskutuje. Jest jak jest i kropka. Trochę jednak o frekwencji.
Pamiętam jeszcze radość i entuzjazm, a nawet euforię naszych elit politycznych – właściwie co to takiego jest? – po referendum w sprawie przystąpienia do Unii. Ten entuzjazm skończył się właściwie natychmiast, po tym tak upragnionym zwycięstwie. Społeczeństwo zrobiło swoje i można było wrócić do „normalności”, czyli przestać zawracać sobie głowę drobiazgami. Życie ma swoje prawa, rząd się chwieje, a budżet po staremu trzeszczy. I po staremu trzeba szukać nowych do niego wpływów. Kroki tak zbawienne dla budżetu mają jedną niezwykle poważną wadę. Są okropnie niepopularne i w efekcie końcowym niezdrowe dla ekip rządzących. Sondaże, ta choroba życia politycznego, pokazują tendencje spadkowe. Opozycja się cieszy i już „przymierza do przejęcia pałeczki”, pochyla się z „prawdziwą troską” nad losem obywateli i gromko pokrzykuje coś o nieudolności rządzących. Z jednej strony konieczność, z drugiej wieje grozą.
Pisałem już o metodzie „na Unię”. Stosowana, początkowo nieśmiało, już przed akcesją – no bo niby jeszcze nie jesteśmy w środku, a już… – zaczęła być eksploatowana zdecydowanie odważniej po referendum. Unia „kazała” to czy tamto. I zarówno to, jak i tamto okazywało się wymiernym w złotówkach, a na dodatek wyższym niż średnia unijna. Człowiek czytał, porównywał, dziwił się. Cholera go brała, ale co zrobić. Na dodatek tak jakoś sprytnie udało się w końcu połączyć owe „zręczne” posunięcia z datą akcesji. Prawdziwy majstersztyk.
Obraz uśmiechniętego celnika na pustej granicy stał się ukoronowaniem sukcesu handlowego, czyli przedakcesyjnego ruchu w sklepach pod „unijnym” hasłem: zdążyć przed VAT-em.
Wspomnę także nieśmiało, bo nie mogę tego wątku pominąć, że to nie kto inny, ale właśnie owa elita zafundowała społeczeństwu nicejską awanturę pod hasłem „Unia chce nas wykiwać”. Jeżeli w imię akcesji mamy ponosić koszty i jeszcze chcą nas wykiwać, to po co nam to. Niech tam idą ci, którzy tego piwa naważyli.
Nawiasem mówiąc, owa frekwencja mogła być niższa, gdyby wyborcy zorientowali się, że tak naprawdę nie głosują na reprezentanta regionu, a na ogólnokrajowego reprezentanta partii. Mam tu na myśli niepowtarzalną, unikatową w skali europejskiej ordynację wyborczą. Było to co prawda zapisane w ordynacji wyborczej, ale media sugerowały regionalny podział miejsc, a informacja, iż jest inaczej i w przypadku małej frekwencji region może nie mieć w Strasburgu nikogo, podana została dopiero w trakcie konferencji prasowej Komisarza Wyborczego.
Cóż, ordynacja wygląda tak, jakby została zaprojektowana dla partii, które w trakcie jej konstrukcji miały najwyższe notowania, i wykluczała w praktyce ugrupowania słabsze, a także różnego rodzaju komitety obywatelskie.
Przyznam, iż z podziwem obserwowałem wypowiedź jednego z prominentnych przywódców politycznych twierdzącego, że wręcz przeciwnie, umożliwia ona udział tych właśnie komitetów. Cynizm czy niewiedza? Życie polityczne ostatnich miesięcy zakłóciło planowany układ.
Właściwie nikt nie ma pojęcia, jak dalece dobre samopoczucie „elit” rozmija się z odczuciami milczącej części społeczeństwa.
I dlaczego ci „głupi rolnicy” tak opornie wypełniają wnioski o unijne dopłaty?