Wojciech Sz. Kaczmarek

Kiedy piszę ten felieton, mam w pamięci moment śmierci Ojca Świętego i wydarzenia pierwszego tygodnia kwietnia.
W sobotę, 2 kwietnia, wracaliśmy z Canterbury do Polski. Wieczorem znaleźliśmy się w Kempen, małym niemieckim miasteczku na pograniczu belgijskim. Z wielkim trudem znaleźliśmy miejsce na nocleg, ostatni pokój w jedynym hotelu. Po zakwaterowaniu wyszliśmy, by poszukać miejsca na kolację. W pewnym momencie, którego nie potrafię już dokładnie określić, rozdzwoniły się dzwony obu, jak się później okazało, miejscowych kościołów. Dźwięki – zważywszy na tę porę dnia – niezwykłe. Był wieczór i godzina, o której do kościołów się nie chodzi. Muszę się przyznać do małej wyobraźni, spowodowanej może zmęczeniem podróżą i szukaniem hotelu. Nie skojarzyłem. Oczywiście, wiedziałem, mówiono o tym w angielskich mediach, że stan Papieża jest bardzo ciężki. Ale ewentualność Jego śmierci jakoś do mej wyobraźni nie docierała. Patrząc na siebie pytająco, w milczeniu słuchaliśmy bicia dzwonów. Sytuację wyjaśnił telefon z Polski. Wszystko stało się zrozumiałe.
W Polsce z tej okazji odbywały się wielkie rekolekcje, wielkie zjednoczenie społeczeństwa, pokazujące potrzebę autorytetu. Autorytetu, który nie ugnie się przed doraźnymi „zapotrzebowaniami”, nazywanymi często, przewrotnie, postępem. Autorytetu, który na przekór rzecznikom małych interesików potrafi powiedzieć, że prawda istnieje i że jest inna. Że Dekalog nie podlega regułom większości w głosowaniu. Że człowiek posiada swą godność i nie jest tylko narzędziem do produkcji zysków globalizującej się gospodarki, o czym niektórzy, wbrew głoszonym hasłom, zapominają. Że nie istnieje jeden jedyny system polityczny. Autorytetu, który pokazuje męstwo bycia i trwania. Wspomnienia, refleksje…
Wszystko, co tylko miało lub mogło mieć coś wspólnego ze zmarłym Papieżem, zostało przez media wystawione na widok publiczny. Czasami aż trąci to ledwo ukrytym marketingiem. Na szczęście media zachowały jednak przyzwoitość i nie dopuściły, by w potoku pytań w rodzaju „po co przyjechałeś do Rzymu?” zginęły gdzieś wielkość i człowieczeństwo zmarłego.
Nie dopuściły również do głosu naszych „wybitnych mężów i żon stanu” z obu izb parlamentarnych. Można było trochę odpocząć od jazgotu i połajanek, tego tak łatwego dla mediów materiału informacyjnego, pozwalającego tanio zapełnić czas transmisji czy powierzchnię druku. Zginęły na moment dyżurne, nadęte gadające głowy. Tydzień rekolekcji.
Ludzie zrozumieli, że nic nie jest dane na zawsze, że skończył się pewien świat, do którego przywykli, z którym się oswoili, że odszedł człowiek, którego słuchali, nie słysząc poprzez radosną wrzawę spotkania.
Obolałe polskie, choć pewnie nie tylko, społeczeństwo oczekiwało na znak. Oczekiwało, iż wydarzy się coś, co da nadzieję, coś, co można będzie potraktować jako obietnicę. Znak nie został mu dany. Do jego rangi w mediach urastały symbole. A to Wałęsa podał rękę Kwaśniewskiemu. A to przywódcy kibiców, szczęśliwi, że nareszcie w telewizji, powiązali swe szaliki – totemy plemienne na znak, że „odwieczny” nakaz zemsty nad wrogiem został oto odwołany i nagle na piłkarskich stadionach zapanuje pokój.
Żałoba minęła, powrócili politycy. Kamienne, nie poddające się emocjom twarze zaczęły się spierać, który dzień powinien zostać nazwany dniem Jana Pawła II.
Powoli, na początku nieśmiało, wszystko zaczęło powracać w swoje utarte koleiny. Jak bójka kibiców po meczu dla Papieża, tak i „polityka” ma swoje „niewzruszone” zasady. Powraca normalna gadzinowatość oraz większe i mniejsze przekręty.
Powraca zasada, że kto nie jest z mojej krwi, kto nie uznaje mych poglądów, ten jest mym wrogiem, a z takim nie może być porozumienia. Przeciwnika trzeba zniszczyć, a arsenał środków, wypracowany przez cywilizację, jest przecież do dyspozycji.