Wojciech Sz. Kaczmarek

W połowie lutego niemal wszystkie stacje telewizyjne w Polsce, a jak podejrzewam, również na całym świecie, pokazały co najmniej migawki z przedolimpijskich ćwiczeń greckich brygad antyterrorystycznych.
Ćwiczenia jak ćwiczenia. Nie to jest ważne.
W świat poszedł wyraźny sygnał – Grecja jest zdecydowana chronić uczestników igrzysk przed jakimkolwiek zagrożeniem ich bezpieczeństwa. Nawet przed nimi samymi.
Olimpiady oglądałem jedynie za pośrednictwem telewizji i nigdy owych środków ostrożności na własnej skó-rze nie odczułem. Jednak na podstawie innych doświadczeń życiowych mogę sobie wyobrazić stacjonarne i ruchome patrole uzbrojonych żołnierzy strzegących dróg dojazdowych, posterunki – umundurowane i w typo-wych dla służb garniturkach – kontrolujące prawo do przebywania w określonych strefach, kamery telewizji przemysłowej monitorujące w poszczególnych strefach każdy przejaw życia i setki „smutnych”, znudzonych panów snujących się, bez wyraźnego powodu, wszędzie, gdzie tylko to możliwe. Też uczestniczą w igrzyskach. Pełna mobilizacja i „wszystkie ręce na pokład”. „Wielki Brat na ciebie patrzy”. A także modlitwa wszystkich służb całego świata: „Panie! Jeżeli coś ma się zdarzyć, spraw, by nie na moim dyżurze”.
Pomyśleć, że podobno były kiedyś takie czasy, gdy na okres olimpiady odkładano na później wszelkie próby siłowego dowodzenia swych racji „merytorycznych”, czyli po prostu zapanowywał olimpijski pokój.
Odnoszę jednak wrażenie, że to, co po raz pierwszy widziałem z okazji zbliżającej się olimpiady normalnym już nie jest. Nie tylko dlatego, że po raz pierwszy na ekranie. Tak było zapewne od dawna, ale pierwszy raz pokazano to z taką otwartością i brutalnością. Patrzcie, co potrafimy.
W jakimś momencie, który jednak kojarzy mi się z atakiem na WTC, kiedy to służby po prostu zawiodły, spo-łeczeństwa pod wpływem szoku psychicznie zgodziły się na poddanie się niekontrolowanej władzy owych służb, które na całym świecie pracują pod hasłem zapewniania bezpieczeństwa, ale uwolnione spod nadzoru, zwykle ze zdumiewającą łatwością zamieniają się w aparat kontroli i sterowania własnym – a w epoce globali-zacji, nie tylko własnym – społeczeństwem, a możliwości mają duże, choć Bondów tam raczej nie zatrudniają.
Zaczyna się zwykle niewinnie. Jakieś odciski palców, jakieś fotografie, jakieś notatki. Jesteś niewinny, nic ci nie grozi. Ale kartoteka rośnie, odbiegasz od normy, wypadasz z procedury i nawet nie wiesz, że jesteś w takiej sytuacji. Ktoś pomylił litery nazwiska i nawet nie wiadomo, komu i co wyjaśniać. Komuś czyjeś nazwisko wy-daje się „terrorystyczne”, więc blokuje się lot pięciuset ludzi. Czytałem kiedyś informację o tym, ile kosztuje wymazanie danych z komputera brytyjskiej policji. A ile kosztuje wpisanie? Wpisanie kogoś, kogo uważamy za przeciwnika, konkurenta czy choćby tylko go nie lubimy.
Politycy zawsze mieli tendencje do wykorzystywania służb do utrwalania władzy, po czym zawsze stawali się w końcu ich narzędziem. Wystarczy przyjrzeć się historii i pochodzeniu licznych „mężów stanu”. I wcale nie mam na myśli wyłącznie naszego wschodniego sąsiada.
W sumie terroryści wygrali. Zaczęliśmy się bać.
My, ludzie z tej części Europy, w której siły bezpieczeństwa odgrywały w przeszłości (?) tak dużą rolę, powin-niśmy wykazywać co najmniej sceptycyzm w odniesieniu do prób regulacji życia przy pomocy owych służb i jej tajnych uregulowań. Tymczasem, gdy tylko coś staje się sprzeczne z naszymi utrwalonymi kiedyś pogląda-mi, natychmiast wzywamy na pomoc owe, w sumie tak bardzo nam nieznane, a upartyjnione struktury. Mają stać się panaceum na choroby wyniszczające nasze życie publiczne. Nie wystarcza zwykła policja. Pośrednika nieruchomości, bankowca… muszą aresztować panowie w kominiarkach. I koniecznie w obecności telewizji. Jakie prawo, taka sprawiedliwość.